piątek, 20 września 2013

Wyliczanka - John Verdon

 

Wyliczanka - John Verdon 


Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 504



„Wyliczanka” jest debiutancką książką Johna Verdona, napisaną już na emeryturze gdy postanowił przenieść się na wieś po wielu latach pracy w branży reklamowej na Manhattanie. Książka ta od razu zyskała spory rozgłos i przyniosła autorowi uznanie czytelników lubujących się w kryminałach. 

Główny bohater „Wyliczanki” znany i sławny nowojorski detektyw – Dave Gurney wytropił w swym życiu wielu seryjnych morderców, teraz jest już na emeryturze mieszka na wsi z żoną Madelaine i usilnie próbuje wieść spokojne życie. Prawie mu się udaje, gdy niespodziewanie zwraca się do niego dawno niewidziany przyjaciel ze studiów  - Mark Mellery i prosi o pomoc w rozwikłaniu zagadki. Ktoś przesyła Markowi dziwne listy w których potrafi przewidzieć liczbę, którą ten dopiero sobie pomyśli. Rzecz niemożliwa i właśnie dlatego przerażająca. To jednak dopiero początek gry jaką zaplanował sobie sprawca. Kolejne wydarzenia będą nie mniej tajemnicze i dużo bardziej krwawe, a Davowi nie pozostaje nic innego niż kolejny raz zaangażować się w śledztwo mimo niechętnej postawy żony. 

Wielką zaleta książki jest fakt, że autor świetnie radzi sobie z całą masą postaci – co najmniej kilkanaście stale obecnych i wielu więcej „przechodnich”. Stwarza to wrażenie autentyczności i szczegółowości, bez skrótów i uproszczeń. Nie trudno uwierzyć, że tak właśnie wyglądają procedury przy sprawie kilku morderstw w kilku oddalonych miastach. Choć dyskusje i ciągłe powtarzanie tego co już wiemy – zwłaszcza podczas narad i spotkań u kapitana policji – może być nieco irytujące, to z drugiej strony gwarantuje ono, że nawet mniej uważny czytelnik zdoła wychwycić wszystkie niuanse sprawy, a tych zapewniam jest całkiem sporo. 

      Sama zagadka kryminalna jest najważniejszym atutem książki, naprzód fascynuje nas zagadka liczb i bardzo byśmy chcieli znać rozwiązanie, potem powoli wchłaniają nas inne, podobne łamigłówki jakie policji funduje sprawca. I choć, gdzieś znacznie wcześniej niż faktyczny koniec książki, można domyślić się rozwiązania, to sporą przyjemność sprawia także obserwowanie jak wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować. 
 
Do zalet należy oszczędny ale sugestywny opis miejsc i ludzi. Autorowi udaje się lekko i płynnie oddać zarówno listopadowa aurę jak i to jak przy takiej pogodzie prezentują się poszczególne miejsca i obrazy. Choć nie przytłacza szczegółowością czytelnik ma wrażenie poruszania się po prawdziwych drogach i miejscach. Taki przekonujący minimalizm z dużym polem do popisu dla naszej wyobraźni.
 
Niestety mam także sporo zastrzeżeń co do książki, zacznę od dosyć banalnej, a w gruncie rzeczy nawet zabawnej ciekawostki. Otóż jakiś czas temu zauważyłam, że kiedy pisarz – mężczyzna, chce stworzyć nietuzinkową postać kobiecą (w tym wypadku Madelaine) to opisuję ją jako enigmatyczną piękność obdarowującą otoczenie bystrymi spojrzeniami, uśmiechami Mony Lizy i uwagami, które absolutnie nic nie znaczą. Może kobiety wydają się mężczyznom zjawiskiem aż tak niepojętym, że tylko tak potrafią oddać ich złożoną osobowość :)

Drugą rzeczą co do której mam zastrzeżenia jest to, że jedynie główny bohater jest kreowany na detektywa – geniusza, nawet gdy jego odkrycia dotyczą w zasadzie rzeczy od początku oczywistych. Dzieje się to kosztem pozostałych uczestników śledztwa, którym przypada rola kompletnych idiotów w charakterze tła. Posłużę się przykładem: morderca wyraźnie zwraca się w swoich listach do policji, zostawia im nawet wiadomość/wyzwanie jest to rzecz tak samo oczywista jak wszystkie inne elementy śledztwa, ale tylko Gurney jest przekonany, że cała sprawa jest dla sprawcy grą, podczas gdy inni są na to zbyt tępi. Jeżeli autor chciał wykreować bohatera na genialnego detektywa, to niech nam ten geniusz udowodni genialnymi odkryciami. 

Kolejna uwaga. Nie lubię stereotypów, choć jako powszechne skróty myślowe są niemal niemożliwe do wytępienie to uważa, że przynajmniej z częścią z nich należy walczy, bo ich rozpowszechnianie przynosi zbyt wiele szkody. A przedstawianie homoseksualistów jako tyleż kolorowych co infantylnych mężczyzna piszczącym głosem domagającym się wszczęcia śledztwa z powodu kradzieży szmaragdowych pantofelków, jest kreacją tak przerysowaną, że aż prześmiewczą. W ogóle pan Verdon nie ma litości dla swoich bohaterów w tworzonych postaciach uwypukla wszystkie wady i śmiesznostki czasami wręcz nadmiernie je przejaskrawiając – jak w wypadku nieco opóźnionej bigoteryjnej kobiety czy owładniętego obsesją kontroli kapitana policji. Jedynie Gurney jest w każdej sytuacji uosobieniem rzetelności i spokoju. Trochę to razi. 

„Wyliczanka” nie jest książką pozbawioną wad i nieścisłości, ale nie jest to także książka pozbawiona równie wielu zalet. Dla tych zalet a wśród nich najważniejsza jest kryminalna zagadka warto sięgnąć po debiut pana  Verdona  i mieć nadzieję, że jego kolejne powieści będą jeszcze lepsze :)

Moja ocena:
7/10

1 komentarz:

  1. Facet zadebiutował dopiero na emeryturze? Nieźle :D
    Przejaskrawione postacie lubię ;D tylko fabuła jakaś taka mało rewolucyjna jak na swój gatunek.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...