czwartek, 28 marca 2013

Po tamtej stronie ciebie i mnie - Jess Rothenberg

 

Po tamtej stronie ciebie i mnie - Jess Rothenberg




Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 416





Nie sądzę, by przed końcem marca udało mi się zamieścić jeszcze jakieś recenzje, postanowiłam więc zakończyć mój czytelniczy miesiąc lekturą książki, która świetnie wpisuje się w tematykę tego, co przez ostatnie tygodnie czytałam – oczywiście z pewnymi wyjątkami. Postanowiłam w marcu nadrobić zaległości w dziedzinie książek pisanych dla młodzieży i głównie mam tu na myśli książki z wątkiem fantastycznym. Na koniec więc przedstawię swoje wrażenia po ostatniej z nich - „Po drugiej stronie ciebie i mnie” autorstwa Jess Rothenberg.
Książka zaczyna się nietypowo, bo Brie – szesnastolatkę śmiertelnie (dosłownie) zakochaną w pewnym chłopaku poznajemy w momencie jej śmierci. Miłość jej życia, czyli Jacob będący jej chłopakiem od kilku miesięcy, oświadcza, że jej nie kocha. A Brie (znów dosłownie) pęka serce. I umiera. Cała fabuła książki skupia się na „czasie” już po jej śmierci, kiedy poznaje ona zasady i warunki obecnego „życia” i pod czujnym okiem Patricka – samozwańczego przewodnika, podgląda co dzieje się z jej rodziną i przyjaciółmi po jej śmierci. I szybko okazuje się, że nic nie jest takie jak wydawało jej się, że jest i dotyczy to zarówno jej życia przeżytego na ziemi jak i obecnego istnienia w zaświatach.
Od razu powiem, że książka ma ogromny potencjał i wielką zasługą autorki jest próba pokazania w książce czegoś więcej niż tylko rozterek miłosnych nastolatki. Brie ma szanse spojrzeć na swoje życie z perspektywy życia i śmierci i zobaczyć coś więcej niż tylko nieodwzajemnioną miłość. Za pomysł na fabułę i próbę podjęcia jego realizacji należą się autorce wielkie brawa.
Niestety na pomyśle zalety się kończą. Powiem szczerze – mam nadzieję, że pani Rothenberg nie stworzyła postaci, mam głównie na myśli Brie na podstawie własnych doświadczeń w temacie nastolatków. Trudno wyobrazić sobie bardziej egocentryczną i bezmyślną osobę. Obawiam się, że jej stan emocjonalny i intelektualny jest na poziomie pięcioletniego dziecka niezdolnego do żadnej głębszej refleksji poza przerzucanie się żałosnymi bardziej niż śmiesznymi ripostami i docinkami na temat imienia i ubioru. Ale może w ten sposób myślą nastolatki? Oby nie.
Rozczarowała mnie zwłaszcza druga połowa książki. Mdłe i pozbawione większego sensu zakończenie. Nie przypadła mi także do gustu sama wizja pani Rothenberg życia po śmierci. To pesymistyczny obraz, ale nie to jest jego wadą. Przy nieograniczonym potencjalne twór pani Rottenberg wydaje się po prostu dość nudny.
Podsumowując: uważam, że „Po drugiej stronie ciebie i mnie” jest jedną ze słabszych książek jakie przyszło mi ostatnio czytać. Ale może przyczyna leży w tym, że od jakiegoś już czasu – nie tak znowu długiego :) – nie jestem już nastolatką i dziewczyna, której pęka serce w wyniku nastoletniego zauroczenia jakoś do mnie nie przemawia.

Moja ocena:

4/10




środa, 27 marca 2013

Światła września - Carlos Ruiz Zafon

 

Światła września - Carlos Ruiz Zafon



Wydawnictwo: MUZA S.A.
Rok wydania: 2011
Ilość stron:256





Chyba dopadło mnie coś w rodzaju czytelniczego zmęczenia. Nic w tym dziwnego zważywszy na to, że w ostatnich tygodniach pochłonęłam naprawdę sporo książek. Niestety nie wszystkie one odwdzięczyły się tym samym i pochłonęły mnie. Wszystko po co ostatnio sięgam okazuje się przeciętne lub co najwyżej dobre. A ja tęsknię do tego niesamowitego uczucia kiedy świat książki porywa mnie i niesie od pierwszej do ostatniej strony tak, że świat przestawiony na parę godzin staje mi się bliższy niż ten rzeczywisty. Już dawno niestety nic takiego mi się nie przydarzyło. Może właśnie dlatego zdecydowałam się sięgnąć po pewniaka jakim jest dla mnie Carlos Ruiz Zafon. Ten czarodziej obrazu, który posługuje się słowem z łatwością z jaką wprawny malarz za pomocą kilku pociągnięć pędzla, tworzy atmosferę nieznanych światów, zawsze dotąd zapewniał mi niezawodną drogę ucieczki od rzeczywistości.
"Światła września” są jedną z tych książek Zafona, która została skierowana raczej do młodego czytelnika, choć autor słusznie ma nadzieję, że i starsi znajdą w niej coś dla siebie. Ja znalazłam. Cudownie plastyczny, magiczny świat przesiąknięty klimatem przedwojennej Francji. Dla samego klimatu jaki potrafi stworzyć Zafon warto jest sięgnąć po tę książkę, po to tylko by wczytać się w przepiękny język w prostych metaforach oddający niepowtarzalny nastrój każdej sceny. W tym względzie mój pewniak nie zawodzi.
Rzecz ma się niestety trochę inaczej jeśli chodzi o fabułę. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że bardzo wiele elementów całej historii jest bardzo podobnych lub nawet identycznych jak w „Księciu Mgły” z którym to zapoznałam się wcześniej. Nie wiem w jakiej kolejności książki zostały napisane, ale nie ma to znaczenia, skro są realizacją pewnego wzoru. Dotyczy to zarówno samej fabuły jak i scenerii, a nawet sposobu konstruowania postaci czy prowadzenia narracji – na przykład charakterystyczne opowieści stanowiące coś w rodzaju historii w historii. I choć są to w dalszym ciągu elementy bardzo dobre, jako już mi znane nie są już tak zachwycające.
Inną sprawą jest bardzo nierównomierne rozłożenie napięcia w całej książce. Naprzód rośnie ono mozolnie, a autor ze szczegółami wprowadza nas w życie rodziny Sauvelle choć dotąd jest to życie jak najbardziej zwyczajne. Gdy w końcu  akacja rusza z kopyta, to jest jak rozpędzony koń w pełnym galopie -  nie zatrzyma się już aż do mety :) Szczerze mówiąc trochę to męczy. Naraz dzieje się tyle, że trudno znaleźć czas na dłuższy oddech co z kolei przypomina trochę przydługą scenę pościgu w hollywoodzkich produkcjach :)
Już jednak nie narzekam dłużej. To wciąż bardzo dobra książka. I tylko Zafon potrafi sprawić, że obraz niewinnego zabawkowego anioła może stać się nagle naprawdę przerażający.    

Moja ocena:

7/10


wtorek, 26 marca 2013

Pokój - Emma Donoghue

 

Pokój - Emma Donoghue



Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 404




Książka „Pokój” autorstwa Emmy Donoghue jest, a przynajmniej była swego czasu bardzo głośna pozycją. Nic dziwnego skoro porusza tak kontrowersyjny temat. Kobieta i dziecko zamknięci przez długie lata w ciasnej przestrzeni jednego pokoju, który dla pięciolatka staje się całym istniejącym światem. Zacytuje tutaj opis z okładki, który i mnie skusił by sięgnąć po tę książkę.
„Wyobraź sobie, że ktoś zamyka cię w niewielkim pokoju z małym dzieckiem!
Od dziś będziesz w nim spędzać dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu! Przez kolejne siedem lat!”
Przerażająca wizja, prawda? I to nie tylko dla posiadaczy dzieci :)
Książka jest jednak – moim skromnym zdanie, oczywiści – równie głośna jak słaba i męcząca. Od pierwszych stron z uporem brniemy w fantazyjny opis świata/Pokoju widzianego oczami pięciolatka i z równym uporem próbujemy wychwycić i przełożyć sobie na nasz, normalny język wszelkie informacje, które pozwolą nam odgadać o co tu właściwie chodzi, czyli dlaczego, gdzie i przez kogo matka i jej syn zostali zamknięci. I owo wynajdywanie strzępków informacji jest tylko z początku zabawne i interesujące. Z każdą kolejną stroną staje się tak jak cała narracja coraz bardziej irytująca.
Nie mam nic przeciw dzieciom, a sposób w jaki postrzegają świat jest naprawdę czarujący i zdumiewający. W „Pokoju” Emma Donoghue postanawia ten niewątpliwy urok dziecięcego świata skontrastować z brutalnymi realiami rzeczywistości. Wielu czytelników uznało ten zabieg za niezwykły i ja także muszę przyznać, że zestawienie to pozwala jeszcze dobitniej oddać ohydę i bezwzględność zła. Jeśli to właśnie zamierzała uczynić autorka to bez wątpienia jej się udało. Tylko czy naprawdę trzeba kogoś przekonywać jak złe jest zło?
Wracając do sposobu prowadzenia narracji - Jack jest specyficznym dzieckiem, to można zrozumieć, można się nawet tego spodziewać, ze względu na sposób w jaki spędził swoje dzieciństwo. Ale to, że Jack przemawia językiem całkiem nieźle wykształconego trzydziestolatka i w taki właśnie sposób postrzega świat, zrozumieć już się nie da. Narracja prowadzona jest językiem dorosłego próbującego brzmieć jak pięciolatek. Przez większą cześć książki zastanawiałam się czy pani, która to napisała w ogóle ma pojęcie o dzieciach.
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń uważam, że temat jaki podjęła pani Donoghue jest bardzo interesujący. Motyw matki, która do przetrwani potrzebuje dziecka tak samo jak ono potrzebuje jej, albo nawet jeszcze bardziej jest wzruszającym, pełnym ciepła i nadziei obrazem miłości zdolnej przerwać dosłownie wszystko. Szkoda tylko, że Emma Donoghue wybrała na zaprezentowanie nam tego tematu taką a nie inną, być może bardziej klasyczną, ale na pewno pełniejszą formę – nieograniczoną możliwościami poznawczymi dziecka. Ja chętnie zobaczyłam tę sytuację z różnych punktów widzenia, matki, babci, brata, lekarza i tak dalej. Może nie miałabym wtedy wrażenia, że autorka z trudem stara się zapełnić strony, niezmiernie dużą czcionką.
Myślę, że sposób w jaki została napisana książka może wzbudzać tylko dwie skrajne opinie. Albo zachwyci, albo rozczaruje. Ja niestety należę do tej drugiej kategorii czytelników.

Moja ocena:

4/10


poniedziałek, 25 marca 2013

Brutalna prawda - Karen Robards

 

Brutalna prawda - Karen Robards



Wydawnictwo: Prószyński
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 304




Dziś coś z klasycznej literatury kobiecej czyli romans z zagadką kryminalną w tle. W tej właśnie kolejności – przez większość część „Brutalnej prawdy” to właśnie wątki romantyczne dogrywają wiodącą rolę, a motywy kryminalne i sensacyjne schodzą na dalszy plan. Sytuacja zmienia się dopiero w końcówce. Wtedy, gdyby ktoś bardzo się upierał możemy doszukać się elementów dramatu sądowego, który to obiecuje nam wydawca. Bardzo na wyrost. Ale o tym za chwile. Najpierw opowiem o czym w ogóle jest ta książka.
Lisa jest młodą kobietą realizującą się zawodowo choć na pewien czas utknęła przy papierkowej robocie w biurze prokuratora – wszystko to by móc być bliżej śmiertelnie chorej matki. W trakcie pracy odnajduje akta nierozwiązanej sprawy, a w nich zdjęcie czteroosobowej rodziny i odkrywa swoje wręcz nienaturalne podobieństwo do sfotografowanej kobiety. Wiedziona ciekawością zaczyna szukać i zadawać pytania zarówno o rodzinę Garcia jak i o własne dzieciństwo. Jak zapewne można się domyśleć jej ciekawość pociąga za sobą lawinę zdarzeń, które tylko utwierdzają ją w dalszym dążeniu do odkrycia prawdy.
Od razu powiem, że wątek sensacyjny jest niezwykle interesujący. I uważam, że książka wiele by zyskała gdyby pani Robards to właśnie kryminalną intrygę umieściła w centrum a wokół niej osnuła wątek romansu. Nie mielibyśmy może wtedy wrażenie, że wszystko dzieje się gdzieś obok i do skupionej na własnych uczuciach Lisy dociera w bardzo niewielkim stopniu. Jeśli zaś chodzi o sam romans.... Jest bardzo tradycyjnie. Zarówno ona jak i on spełniają w tym względzie wszystkie wymagania względem bohaterów romansu. Oboje są młodzi, piękni, pewni siebie, wykształceni, bogaci i realizujący się zawodowo. Ona jest niczym arystokratka w pełni świadoma swej wartości. On okupił swój sukces ciężką pracą. Oboje się niemal doskonali. Ale cóż, to przecież romans, prawda? Czy nie tego oczekujemy.
Wrócę jeszcze na chwilę do zakończenia. Ma ono nieco inny charakter niż reszta książki. Nie razi mnie to jakoś szczególnie, choć uważam, że motyw ten można było zastosować w kilku miejscach wcześniej. Chodzi mi o to, że właściwego zakończenia, „rozwiązania” wszystkich tajemnic nie dostajemy bezpośrednio lecz dostarcza go nam sądowa relacja świadka. To interesujący zabieg, nawet jeśli w wersji szczątkowej.
Reasumując. Jeżeli ktoś sięga po książkę ze świadomością, że sięga po romans z wątkiem kryminalnym w tle i nie spodziewa się nic ponad lekką, przyjemną lekturę to nie sądzę by czuł się zawiedziony. Niestety okładka – która mówiąc szczerze niezbyt mi się podoba – jak i tytuł sugerują nieco inny typ literatury.

Moja ocena:
6/10

sobota, 23 marca 2013

Sprzedana. Moja historia - Sophie Hayes

 

Sprzedana. Moja historia - Sophie Hayes


Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 320





Z książkami autobiograficznymi opisującymi czyjąś, najczęściej tragiczną, historię zawsze mam ten sam problem – trudno mi jest zdobyć się na krytykę kiedy mam świadomość, że oceniam nie czyjś pomysł na fabułę i sposób w jaki został on przestawiony, ale historię napisaną przez samo życie. W przypadku książki „Sprzedana. Moja historia” jest to tym trudniejsze, że z całego serca współczuję pani Hayes, jej historia jest przerażająca i tragiczna. Na wstępnie wiec, chce zaznaczyć, że cokolwiek napiszę dalej, uważam Sophie Hayes za niewinną ofiarę. Dlaczego ten wstęp?
Podjęłam się opisania swoich wrażeń więc muszę szczerze przyznać, że nie rozumiem postępowania Sophie. Nie rozumiem łatwości z jaką pozwoliła się zmanipulować, łatwości z jaką weszła w przydzieloną jej rolę, nie wiem co myślała ani jak wyobrażała sobie przyszłość, czy w ogóle wyobrażała sobie przyszłość. Książka opisuje tragiczne losy młodej kobiety z jej punktu widzenie, powinniśmy więc rozumieć dlaczego postępuje tak a nie inaczej. A skoro nie rozumiemy – co ma miejsce w moim przypadku – to każe mi to przypuszczać, że mechanizm manipulacji, której ofiarą padła Sophie jest niewystarczająco zobrazowany.
W momencie kiedy Sophie przyjeżdża z Kasem do Włoch by spędzić z nim kolejny urokliwy weekend nie jest w nim „śmiertelnie” zakochana, uważa go za przyjaciela i wszelkie głębsze uczucia dopiero zaczynają się krystalizować i tworzyć. Nie rozumiem więc dlaczego gdy Kas nagle stwierdza, że będzie dla niego pracowała na ulicy, zwyczajnie go nie wyśmiała i nie wróciła do domu. Tak groził jej i powiedziała, że zabije jej braci. A ona mu bez wahania uwierzyła. Przez większą cześć książki Sophia nie potrafi uwierzyć, że on jej nie kocha mimo wszystkiego co jej robi, ale bez wahania wierzy, że wróci za nią do Anglii by zabić jej braci. Trochę to dziwne.
Kiedy przeczytałam opis książki wyobrażałam sobie, że dziewczyna musiała być więziona, zamykana, pilnowana, ale Sophie nie jest. Przez sześć miesięcy posłusznie obsługuje klientów w tym prawników i policjantów. Przez tydzień przebywa sama we Francji i ma setki możliwości, by się uwolnić z tej chorej sytuacji, a ona nie robi nic. Gorliwość z jaką przyjmuje rolę prostytutki by zadowolić Kasa jest w całej tej historii najbardziej przerażająca.
Książka została napisana „ku przestrodze” jako przykład dla innych kobiet, opis tego co mogą zgotować nam najbliżsi. Tylko jeśli mamy potraktować to „ku przestrodze” dosłownie to powinno ono brzmieć „nie ufaj nikomu”. Sophie nie jest naiwną nastolatką, która po tygodniowej znajomości wyjeżdża by rozpocząć nowe życie u boku ukochanego. Jedzie do przyjaciele, którego zna od lat, który przeczekała jej dwa nieudane związki, zawsze służąc wsparciem. A jeśli nie przyjaciołom ufać, to komu? Psychopaci zdarzają się wszędzie i mogą się nimi okazać ludzie, których jak sądziliśmy dobrze znamy. Dla mnie przestroga płynąca z tej książki jest zupełnie inna – nie bądź bezsilną ofiarą i cokolwiek cię spotka walcz. Chociaż próbuj.
Ogólnie przesłanie książki jest bardzo pesymistyczne. Sophie mimo, ze wróciła do Anglii i próbuje prowadzić normalne życie wciąż jest i zawsze będzie ofiarą Kasa. Nie ma żadnej nadziei, przeszłości nie da się wymazać ani o niej zapomnieć. Szkoda, że nie następuje jakieś katharsis, które i nam, czytelnikom pozwoliłoby się otrząsnąć, ale tym właśnie różni się fikcja od rzeczywistości, nie wystarczy zażyczyć sobie happy endu by się zdarzył. 

Moja ocena:
6/10

Sekretny język kwiatów - Vanessa Diffenbaugh

 

Sekretny język kwiatów - Vanessa Diffenbaugh


Wydawnictwo: Świat Ksiżąki
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 400




Na „Sekretny język kwiatów” zwróciła moją uwagę bardzo ładna okładka. Choć już dawno postanowiłam sobie nie oceniać zawartości po okładce, to pozwoliłam sobie tę zasadę złamać. Znowu J
Ale żeby nie było, że jestem jak dziecko wzdychające do wszystkiego co ładne i błyszczące (niektórzy twierdzą, że lepszym przykładem niż dziecko byłaby kobieta – ale uważam, że to seksizm:), przeczytałam też opis i zapowiadał się on bardzo obiecująco.
Pani Diffenbaugh przedstawia nam losy młodej dziewczyny od niemowlęctwa wychowywanej w domach dziecka, rodzinach zastępczych i innych palcówkach opiekuńczych. Wyobcowanej, zamknięte w sobie i nieufnej. Jej jedyną miłością są kwiaty i język kwiatów którym porozumiewa się z otoczeniem. Musi ona opuścić placówkę i rozpocząć dorosłe, samodzielne życie. Wszystko układa się jednak inaczej niż sobie wyobrażała, za sprawą Granta, który zna język kwiatów nie gorzej niż ona.
Początek jest bardzo dobry, autorka wciąga nas w historię tak, że niepostrzeżenie znajdujemy się nagle w jednej trzeciej książki i bardzo chcemy wiedzieć, co się stanie i co się stało, bowiem opowieść prowadzona jest dwutorowo. Retrospekcje z przeszłości przeplatają się z obecnymi wydarzeniami. Choć zazwyczaj nie lubię takiego zabiegu to w tej książce wypada to całkiem dobrze. Więcej nawet właśnie znajomość tych wydarzeń z przeszłości pozwala nam zrozumieć Victorię. Albo jak w moim przypadku - starać się zrozumieć…
Potem jednak nieoczekiwanie pani Diffenbaugh funduje nam mały przewrót. Dotąd obserwowaliśmy wydarzenia powoli, dzień po dniu. W ten sposób nabierały one ważności i stawały się czytelnikowi bliższe. A potem autorka jak gdyby nigdy nic pisze coś w rodzaju „i tak dalej przez kilka miesięcy”. Akcja się rozmywa. Historia przestaje być interesująca. Nic z tego co robi Victoria nie ma już znaczenie skoro na następnej stornie możemy wylądować kilka miesięcy dalej.
W większości książek punkt wskazujący jedną trzecią jest tym w którym następuje kulminacja zdarzeń, to coś co sprawia, że mimo iż jesteśmy już nieco zmęczeni czytaniem nie możemy przerwać. W „Sekretnym języku kwiatów” w tym miejscu rozpoczyna się tendencja spadkowa. Ostatnie kilkadziesiąt stron przeczytałam głównie dlatego, że tyle właśnie dzieliło mnie od dobrnięcia do końca. A nie lubię nie kończyć książek. Zawsze mam nadzieję, że jeszcze mnie czymś zaskoczą. Zwłaszcza, że początek był naprawdę dobry.
Co do samej treści. Nie rozumiem Victorii. Mimo poznania jej historii, nieszczęśliwego dzieciństwa, dramatycznych zdarzeń, odrzucenia i samotności nie udało mi się poczuć do tej postaci sympatii. Z takim uporem odrzuca ona wszystkie nadarzające się szanse na szczęście, że w swym egoizmie wiecznej cierpiętnicy pozbawia tej szansy ludzi wokół siebie. I nie sądzę, by fakt, że wychowywała się w domu dziecka to usprawiedliwiał – jest to zbyt dużym uproszczeniem.
Reasumując po początkowym entuzjazmie przyszła pora na rozczarowanie. Autorka tak rozbudziła moje oczekiwania naprawdę dobrymi fragmentami, że pozostałe przy nich wydają się złe. I tych złych jest niestety znacznie więcej.
Polecam by przekonać się samemu. Jak dla mnie po prostu średnio.

Moja ocena:
5/10

czwartek, 21 marca 2013

Pamiętnik z przyszłości - Cecelia Ahern

 

Pamiętnik z przyszłości - Cecelia Ahern


Wydawnictwo: Świat Książki 
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 352





Próbując ogarnąć swoje wrażenia po przeczytaniu tej książki zerknęłam jeszcze raz na jej opis. Znajduje się tam uwaga, że autorka potrafi w niezwykły sposób łączyć rzeczywistość z metafizyką, a to wszystko po to by móc nam przedstawić koleją fascynującą historię. I to prawda. To wszystko tam jest, głębia ludzkich uczuć, wybory nieodwracalnie zmieniające rzeczywistość, zdarzenia i ludzie w całej swej nieprzewidywalności, wielkości i małości. Jest przy tym ciekawie, klimatycznie, tajemnico i bardzo zabawnie. Sięgając po książkę dostajemy więc to wszystko, czego się spodziewaliśmy. Czego ja się spodziewałam. A jednak… nie jestem zachwycona. Powinnam być, ale nie jestem :( 

Pani Ahern stworzyła powieść na wskroś obyczajową. To ludzie, ich uczucia i przemiany są prawdziwym tematem książki. Wątki fantastyczne są tylko dodatkiem pozwalającym autorce poprowadzić nas w samo serce całej historii. Z przykrością muszę dodać, że jest to motyw nie do końca wykorzystany. Jest to sytuacja dość kuriozalna. Pamiętnik nie pomaga Tamarze odnaleźć drogi do rozwiązania zagadek i sekretów. Pokazuje przyszłości a tajemnice tkwią w przeszłości. Pamiętnik pozwala jej za to poukładać własnej życie, dostrzec konsekwencję własnych słów i czynów. Pamiętnik pomaga jej dorosnąć.
Co do samego stylu jakim „Pamiętnik z przyszłości” został napisany, to muszę powiedzieć, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron nudziłam się strasznie. Tak, mieszanina uczuć Tamary po śmierci ojca została nam perfekcyjnie zaprezentowana. Poznajemy jej charakter, uczucia, sytuacje jej rodziny, najbliższych przyjaciół, nawet wygląd domu. A to wszystko jest tylko wstępem, bo tak naprawdę opowieść zaczyna się dopiero po jej przyjeździe do wujostwa. Tutaj zaczynają się mnożyć pytania i zagadki. I jest ich dużo. Z każdą stroną coraz więcej i bardzo niecierpliwie czekamy na moment kiedy uzyskamy w końcu jakieś odpowiedzi. Czy są aż tak zaskakujące dla czytelnika, jak dla samej Tamary? Nie odpowiadam by nic nie zdradzić.
Metafizyczne elementu nadają kiszące specyficznej atmosfery. To pewne. Autorka  doskonale wie jaki świat chce nam zaprezentować i nie pozostawia zbyt wiele pola dla naszej wyobraźni. Choć drobiazgowe opisy pozwalają nam zagłębić się w klimat opowieści, to mimo wszystko sądzę, ze dokładnie wyliczenie jakiego rodzaju oleje ciotka Rosaleen trzyma w swojej spiżarni jest lekką przesadą :)
Cóż więc mam powiedzieć o tej książce? Nie mam wątpliwości, że wielu ludzi zachwyci jej urok. Ale do mnie jakoś nie trafiła nawet jeśli nie potrafię zbyt precyzyjnie powiedzieć dlaczego. Coś się czuje albo nie, prawda? Ja się nie zakochałam.

Moja ocena:
6/10

środa, 20 marca 2013

Przyrzeczeni - Beth Fantaskey

 

Przyrzeczeni - Beth Fantaskey



Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 408




Książka „Przyrzeczeni” jest tak idealnym przypadkiem urzeczywistnienia wyobrażeń o wampirycznym romansie dla nastolatków, że spora jej część może uchodzić za parodię gatunku. Pani Fantaskey zdaje się świetnie bawić pisząc ją, jeśli więc i my podejdziemy do niej nie całkiem na serio to możemy się równie dobrze bawić czytając.
Mamy więc uroczego młodego dżentelmena wprost z Rumunii, aż nazbyt świadomego swej pozycji księcia wampirów. Pakt sprzed kilkunastu lat przeznacza mu za narzeczoną młodą Amerykankę, typową nastolatkę – swojej pozycji księżniczki wampirów zupełnie nieświadomą. Rodzi to całą masę nieporozumień i zabawnych sytuacji. Relacje między młodymi zmieniają się jak w kalejdoskopie. Naprzód związku nie chce ona, potem nie chce ona, chociaż oczywiście od początku wiadomo, że chcą oboje.
Dla mnie książka dzieli się na trzy części. Pierwszą – zabawną, drugą – nudną i trzecią – nieudaną. Dlaczego nieudaną? Kiedy akcja przenosi się z małomiasteczkowego środowiska nastolatków na wyższy „dorosły” i międzynarodowy poziom, pani Fantaskey próbuje porzucić dotychczasowy lekki ton. Chcąc czy nie chcąc musimy zacząć traktować historie bez dotychczasowego przymrużenia oka, dostrzegamy więc schematyczność, banalność i wszystkie pozostałe wady typowego paranormal romance.
Jeśli komuś te wady nie przeszkadzają to jak najbardziej polecam.
I jeszcze jedno. Bardzo podoba mi się okładka. Ładnie skomponowana.

Moja ocena:
            5/10

wtorek, 19 marca 2013

Przebudzenie Śpiącej Królewny - Anne Rice

 

Przebudzenie Śpiącej Królewny - Anne Rice


Wydawnictwo: Mystery
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 244




Ta książka mnie zaszokowała. Nie wiem właściwie czy to jeszcze można w ogóle nazwać książką, a co dopiero powieścią erotyczną, jak chcieliby niektórzy. To nie jest erotyka, to kilkudziesięciostronicowy opis pornograficznych wariacji na temat dominacji i uległości. Nie mieści mi się w głowie, jak ktoś taki jak Anne Rice, genialna przecież twórczyni powieści wampirycznych mogła napisać coś takiego. Kompletne dno.
Po pierwsze książka zupełnie nie posiada żadnej fabuły. Motywy nawiązujące do baśni o śpiącej królewnie są tutaj umieszczone zupełnie na siłę. Jak przypuszczam miał to być element nadający jakąś głębię, czy bardziej intelektualne znaczenie perwersyjnej historii będącej tak naprawdę sadomasochistycznym porno.
Postacie są odczłowieczone i sprowadzone wyłącznie do swoich ciał. Nie ma żadnych uczuć poza karaniem lub byciem karanym, poniżaniem lub byciem poniżanym. Wyobraźnia autorki w tym względzie zwyczajnie nie zna granic. Ja rozumiem, że ludzie różnią się między sobą w tym co można nazwać zmysłem seksualnym. Ale jak można napisać, ba jak można wydać, coś tak obrzydliwego? Tego po prostu nie da się czytać. Ja nie dałam rady.
Nigdy nie spodziewałam się, że jakiejkolwiek książce wystawię taką ocenę. Ale uważam, że lepiej by było gdyby ta książka nie powstała – na pewno lepiej dla mojej opinii o Anne Rice.

Moja ocena:
1/10

poniedziałek, 18 marca 2013

Akademia wampirów - Richelle Mead

Akademia wampirów - Richelle Mead


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 336





Długo się zastanawiałam co właściwie chce napisać o tej książce. Długo się zastanawiałam co ja właściwie o niej myślę. Już dawno zwróciłam uwagę na cały cykl pani Mead, przeczytałam liczne recenzje i opinie, jak robię to zawsze gdy zabieram się za coś, co od początku budzi we mnie sprzeczne uczucia. Większość głosów twierdziła, że jest oryginalnie i klimatycznie. I mimo, że po raz kolejny o wampirach to jednak warto. A więc i ja sięgnęłam po pierwszy tom serii. 
Przeczytałam. I wciąż mam tak samo mieszane uczucia. Rzadko kiedy zdarza mi się nie umieć powiedzieć, czy książka mi się podobała czy nie. A z „Akademią wampirów” tak właśnie jest. Zacznę więc od tego, co do czego nie ma żadnych wątpliwości, od tego co w książce w porównaniu z podobnymi pozycjami unikatowe. A taki jest pomysł wprowadzenia kategorii do „gatunku” wampirów. Mamy więc tradycyjnych przedstawicieli pijących krew, i takich, którzy tego robić nie muszą, pełniących najczęściej rolę ich strażników. Intrygujący zabieg pozwalający znacznie urozmaicić fabułę i wprowadzić do niej całe multum wampirzych problemów społecznych :)
Po drugie, fajnie jest w końcu przeczytać książkę tego gatunku gdzie główna kobieca postać nie jest wcieleniem niewinnej bezradności czekającej cierpliwie, aż ktoś uratuje ją od wszelkiego zła. Rose, nie ma w sobie nic z takiej dziewczyny. Ale i na tym polu niestety nie czuje się usatysfakcjonowana. Pani Mead przegina bowiem w drugą stronę i zamiast zaradnej i pewnej siebie postaci mamy coś na kształt rozszczekanego terierka gotowego rzucić się na każdego kto wejdzie mu w drogę. I nie ważne czy to ma sens czy nie. Nieco lepiej jest z Lissą, choć ta z kolei przez pierwsze pół książki świetnie odpowiada powyższemu opisowi bezbarwnej księżniczki. Potem na szczęście postawia ujawnić swój charakter na czym książka znacznie zyskuje.
Bardzo podobał mi się klimat. Mroczny i ciężki jak rosyjska zima. Ta „wschodniość” jest jednym z największych atutów książki. W porównaniu do „zachodnich” wampirów ze lśniącą skórą czy kłami, ci „wschodni” wydają się dużo prawdziwsi i w końcu tak jak powinni, przerażający. Dziwi mnie tylko, dlaczego akcja rozgrywa się w Akademii na terenie USA, a nie w Rosji, skoro i tak wszystko jest rosyjskie. Ale opowieść na tym nie traci.
Słyszałam gdzieś ostatnio, że w przypadku tej serii, każda kolejna książka jest lepsza od poprzedniej. Taką właśnie mam nadzieję, bo choć jestem zaintrygowana, to zafascynowana na pewno jeszcze nie. W najbliższym czasie zabiorę się za czytanie drugiej z cyklu by tę teorię sprawdzić. A na razie „Akademie wampirów” uważam za książkę po prostu dobrą.

Moja ocena:
6/10

Niemożliwe - Nancy Werlin

Niemożliwe - Nancy Werlin


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 360





Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak słabej książki. I nie chodzi mi o fabułę, choć i ta pozostawia bardzo wiele do życzenia. Mam raczej na myśli sposób pisania, styl pani Werlin. Równie suchym, prostym i nie oddającym  żadnych emocji językiem zazwyczaj peszę się ulotki reklamowe, ale nie powieści. Choć książka zawiera wątki baśniowo folklorystyczne dające przecież ogromne możliwości, autorka z niezwykłym uporem wzbrania się przed stworzeniem jakiegokolwiek klimatu, nastroju lub czegokolwiek co pozwoliłoby nam bezbolesne przełknąć masę absurdów jaką jest treść. 

Sięgając po „Niemożliwe” spodziewałam się lekkiej i przyjemnej historii nastolatki, która odkrywa, że ciąży na niej kilkuwieczna klątwa, rzucona kiedyś na jej przodkinię przez wzgardzonego adoratora. Aby się od niej uwolnić dziewczyna musi wykonać trzy z pozoru niemożliwe do wykonania zadania. Wydaje się dość interesująco, prawda?
Nie jest. Po pierwsze jest drętwo i nudno, choć pani Werlin stara się jak może urozmaić nam czas. Mamy więc tajemniczą klątwę, przyjaciela, który staje się ukochanym, a także macierzyństwo, małżeństwo, gwałt, bal maturalny i liczne pogadanki na temat seksu, a to wszystko, że tak powiem na jednym wdechu. I muszę przyznać, że jest naprawdę sztuką zmieścić to wszystko w jednej książce, tak by wciąż wydawała się nudna.
Zawiodłam się, tym bardziej, że pani Werlin ambitnie próbuje zmierzyć się z kilkoma naprawdę trudnymi tematami, trudnymi w ogóle, a już na pewno dla nastolatków. Ale jej się nie udaje. Nie jestem nastolatką może na tym polega problem. Ale nie wierzę, że do kogokolwiek perypetie Lucy, tak naprawdę trafiają. Przede wszystkim sama postać musiałaby najpierw zyskać na wyrazistości. Przydałoby się to zresztą wszystkim postaciom z Elfim Królem na czele. Czy samo wyrażenia Elfi Król nie brzmi śmiesznie?
Nie polecam. Chyba, że ktoś naprawdę cierpi na nadmiar wolnego czasu.
Jeszcze jedna uwaga. Z całej książki najbardziej podoba mi się okładka. Ładna, prawda?

Moja ocena:
3/10

niedziela, 17 marca 2013

Ciężar milczenia - Heather Gudenkauf

 

Ciężar milczenia - Heather Gudenkauf



Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 368



Długo się zastanawiałam co właściwie napisać o tej książce. Sytuacja jest nieco paradoksalna, bowiem choć jest ona bez wątpienia bardzo dobra, to jest równocześnie strasznie irytująca. Nie dlatego, że jest źle napisana. Wręcz przeciwnie napisana jest tak dobrze, że strasznie irytuje to co się czyta. Ma się ochotę – a przynajmniej ja miałam – porządnie nawrzeszczeć, albo jeszcze lepiej porządnie potrząsnąć większością postaci. A to, że ma się taką ochotę znaczy zapewne, ze to naprawdę dobra książka i trudno pozostać wobec niej obojętnym.
Kilka słów o treści. A więc mamy dwie pozornie zwyczajne, szczęśliwe rodziny. O tym jak pozorna jest ta normalność i szczęście przekonujemy się, gdy pewnego poranka przerażeni rodzice zastają puste łóżka dwóch siedmioletnich dziewczynek. Samo zniknięcie jest przewodnim wątkiem, który wyciąga na światło dzienne wiele pobocznych historii, a fakt, że poznajemy historie z punktu widzenie różnych postaci sprawia że zyskuje ona na wielowymiarowości. W książce znajdziemy więc motywy dotyczące przemocy domowej, niespełnionej miłości, wymarzonego macierzyństwa, ale i tego jak daleko jest się w stanie posunąć spokojny człowiek by bronić swojej rodziny. Samo zaginiecie dzieci jest tylko początkiem, czymś co karoca spiralę i sprawia, że tego o czym się nie mówiło, nie sposób już ignorować.
Intrygująca jest też sama historia a zakończenie naprawdę trudne do przewidzenia. To kolejny plus. Żeby jednak nie przesadzać w tych zachwytach jeszcze słowo o wadach. Uważam, że jedną z wad książki jest oddanie głosu Calli, mam tu na myśli to, że gdyby autorka nie uczyniła ją jedną z postaci poprzez które śledzimy akcje, nie wiedzielibyśmy już od pierwszych storn książki co naprawdę jej się przydarzyło. A to sprawiłoby, że niepokój i wszystkie emocje pozostałych bohaterów byłyby dla czytelnika dużo bliższe i odczuwalne. I sama fabuła stałby się ciekawsza. Ale to tylko moje zdanie :)
I jeszcze jedna uwaga. Zupełnie nie rozumiem postawy matki Calli. Najczęściej to właśnie ją chciałam potrząsnąć w trakcie czytania.
Polecam tę książkę, bo jest naprawdę dobrym studium ludzkiej psychiki. Różnych osobowości, różnych postaw w bardzo trudnej sytuacji. Nikt tu nie jest całkiem dobry lub całkiem zły. Wszyscy za to są prawdziwi.
I jeszcze jedno. Wyjątkowo dobrze skomponowana okładka nawet mimowolnie przyciąga wzrok.  

Moja ocena:
7/10


piątek, 15 marca 2013

Lalka - Alisa Mun

 

Lalka - Alisa Mun

Wydawnictwo: Słowo / Obraz Terytoria
Rok wydania: 2007
Ilość stron:304




Od razu się przyznaję, że zupełnie nie znam współczesnych rosyjskich pisarzy, moje zetknięcia z literaturą rosyjską to zawsze było zetknięcie z Literatura przez duże L czyli znam rosyjskich klasyków, którzy weszli do światowego kanonu klasyków w ogóle.
Gdy więc nadarzyła się okazja sięgnęłam po niewielką gabarytowo książkę autorstwa Alisy Mun, ponoć młodej i bardzo zdolnej pisarki z Rosji. Powieść nosi tytuł „Lalka” i jak wynika z opisu dotyczy całego mnóstwa problemów jakie postawi przed nami nieuchronny rozwój technologii. A problemy te odkryjemy razem z Lindą, nowoczesnym robotem, lalką mającą spełniać głównie seksualne potrzeby właściciela, która w niewyjaśniony sposób zyskuje nagle samoświadomość.
Pomysł niezwykle intrygujący. Linda powoli budzi się do życia i próbuje pokonać bezwzględną siłę własnych systemów zabezpieczających i sterujących jej zachowaniem. Próbuje także odnaleźć własne miejsce w świecie ludzi i zapewnić sobie stan niezależności. Treść prowokuje szereg pytań nie tylko nad kondycją ludzkości, ale także granicami określającymi gdzie zaczyna się i gdzie kończy owa ludzkość. Bez wątpienia rozważania Lidny prowokują by spojrzeć na rzeczywistość w zupełnie inny, nowy sposób. 
Niestety choć doceniam wszystkie te walory, uważam, że czegoś tu jednak  brakuje. Czegoś co by sprawiło, że książka stałaby się bardziej wciągająca i łatwiejsza w czytaniu. Mnie nie przypadł do gustu także język, bardzo prosty, bardzo bezpośredni, czasami wulgarny, a do tego sekwencje powtórzeń, które drażnią. Wszystko to sprawiło, że przez „Lalkę” Mun naprawdę trudno przebrnąć.Mnie w każdym razie niezbyt przypadła do gustu. Ale niech każdy sprawdzi sam ;)

Moja ocena:
4/10

czwartek, 14 marca 2013

Tożsamość anioła - L. H. Zelman

 

Tożsamość anioła - L. H. Zelman

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2011
Ilość storn: 328




Postanowiłam sięgnąć po tę książkę z dwóch powodów, pierwszy jest dość banalny, otóż nigdy wcześniej nie miałam okazji zetknąć się z twórczością pani Zelman i z niejakim zaskoczeniem odkryłam, że jest ona Polką. Moja ciekawość więc tylko wzrosła, choć szczerze mówić nie mam zbyt pozytywnych doświadczeń z polską fantastyką. Ale to nic, bo i tak sięgnęłabym po tę właśnie książkę ze względu na jej tematykę aniołów. To, że tak powiem moja dziedzina i byłam bardzo ciekawa co tez autorka z tym zrobi w książce z gatunku paranormal romance.
I muszę przyznać, że wielką zasługą pani Zelma jest to, że motywy zaczerpnięte z mitologii judaistycznej i legend potraktowała z bardzo dużą swobodą twórczą, tak, że stanowią one jedynie inspirację. Wszystko inne na szczęście jest po prostu tworem jej wyobraźni.
A o czym jest książka? Adnrea, ambitna studentka uniwersytetu powoli odkrywa, że jest aniołem. I to nie byle jakim, ale posiadającym ogromną moc i przebywającym na ziemi z unikatową misją. Od razu powiem, że ta cześć - odkrywania przez główną postać tego kim jest – jest zdecydowanie najlepsza w całej książęce. Choć miejscami przypomina ona bajkę o zagubionym kopciuszku, który na swej drodze spotyka księcia o imieniu Kaspar, a on czyni z niej księżniczkę. Trochę mdło, ale któż nie lubi dobrze napisanych bajek? Ja lubię i właśnie dlatego uważam, że ta cześć jest dużo lepsza od następnej.
 A co zawiera druga połowa książki? Otóż po tym jak Andrea odkrywa już u siebie naturę anioła, na scenie pojawiają się prawdziwi gracze. Mamy więc anioły, upadłe anioły z samym Szatanem na czele, a także demonicznych Nefilim, o zwykłych ludziach już nie wspominając. A to wszystko w ramach wielkich boskich planów, które zaważą na losach świata. Pięknie. Tylko, że w tym miejscu historia nieco panią Zelman przerosła. I chyba nie do końca wiedziała czy pisze popularną książę dla nastolatków czy ambitną powieść pełną metafizycznych przemyśleń. Swoją drogą dość płytkich i niezbyt odkrywczych. Między innymi ta trywialność sprawia, że wszystkie wyżej wymienione kategorie postaci zachowują się jak greccy bogowie, czyli mówić inaczej rozkapryszonej dzieci nie wiedzące czego chcą.
Najbardziej jednak zawodzi główna postać. W drugiej części książki nie mamy już do czynienia z miłą, choć trochę zagubioną dziewczyną. Mamy do czynienia z aniołem, który nie dość, że jest niesympatyczny to w dodatku zwyczajnie irytujący. Ta nowa Andrea drażni, niby coś wie, a nie wie, niby ma plan a nie ma, niby ma jakąś moc ale na czym ona polega?
Ogólnie rzecz biorąc początkowe zainteresowanie zamieniło się w zawód. Szkoda bo pomysł był obiecujący. Ja w każdym razie zamierzam się porządnie zastanowić nad sięgnięciem po drugi tom. Choć kto wiem, może historia dopiero się rozkręca?

Moja ocena:
5/10

Grzech aniołów - Charlotte Link

 

Grzech aniołów - Charlotte Link

Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydanie: 2010
Ilość stron: 304



Obecnie w świecie współczesnych kryminałów niepodzielnie żądza kobiety. Mamy więc skandynawską królową gatunku panią Camillę Läckberg, na zachodzie zaś, miano jednej z najpoczytniejszych autorek zyskała pochodząca z Niemiec Charlotte Link. Jeśli chodzi o moje doświadczenia z twórczością obu pań, to są one jeszcze dość wątłe. Miałam okazję dotąd zapoznać się tylko z jedną książką autorstwa pani Läckberg i moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne, ale też bez szczególnej ekscytacji. Natomiast w przypadku Charlotte Link rzecz ma się inaczej. Otóż jej książka „Ostatni ślad” jest od bardzo dawna pierwszą przez którą nie udało mi się przebrnąć. Po kilkunastu nieudanych próbach – kiedy w desperacji zaczęłam przydzielać sobie za zadanie przeczytania rozdziału dziennie w ramach ćwiczeń w samodyscyplinie – powiedziałam w końcu „nie!”. Książki nie są po to by się nimi katować, zwłaszcza gdy ma się świadomość, że już teraz na świecie istniej więcej dobrych książek niż ja w ciągu życia zdołam przeczytać, a z każdym tygodniem, godziną czy dniem przybywają nowe. Ale do rzeczy.

Po przeczytaniu licznych recenzji i ogólnych zachwytów na temat pisarstwa pani Link, pomyślałam, że tylu ludzi nie może się przecież kompletnie mylić. A to znaczy, ze być może to ja trafiłam na tytuł dla mnie najmniej odpowiedni. Cóż zrobić w takim przypadku jak nie dać autorce kolejnej szansy? Tym razem – na wszelki wypadek – wybrałam więc książkę o niewielkiej objętości. Padło na „Grzech aniołów”.
I cóż się okazało? A no mianowicie to, że w porównaniu z „Ostatnim śladem” jest zdecydowanie lepiej. Przynajmniej dotarłam do ostatniej strony i nie było to wcale takie trudne. Ale gdybym miała powiedzieć czy podzielam zachwyt owych entuzjastów, których opinię czytałem, to musiałabym powiedzieć, że absolutnie nie.
Jest coś w sposobie pisania u pani Linke co mi nie odpowiada, co do mnie nie trafia, a wręcz mi przeszkadza. Nie wiem co to jest. Być może chodzi o szerokie grono równorzędnych pierwszoplanowych postaci między którymi autorka przerzuca narracje jak piłeczkę pingpongową. Tak, można uznać, że w efekcie tego ciekawego zabiegu zamiast jednego mamy wielu ciekawych, dobrze zarysowanych bohaterów. Można uznać, że nadaje to książce wielowymiarowości i głębi. Można także uznać, że czyni to książkę bardziej wiarygodną i rzeczywistą. Ale tak nie jest. 
Być może właśnie przez ten nadmiar postaci autorka uposaża ich w bardzo skrajne cechy osobowościowe, tak naprawdę bardzo schematyczne i stereotypowe.  Mamy więc do czynienia z rozchwianą i wiecznie uciekającą od problemów Janet, mamy podstarzałego playboya Andrew, pantoflarza i tchórza Philipa, nieśmiałą i niewinną Tinę, niezaradną życiowo alkoholiczkę Karen i nadopiekuńczego konserwatywnego ojca Michaela. No i oczywiście jeszcze psychopatycznych bliźniaków. Nikogo bez ciężkich dramatycznych przeżyć na koncie. Nikogo choćby momentami zwyczajnie szczęśliwego. I nikogo, naprawdę nikogo normalnego.
Nie pozostaje mi nic innego jak dorzucić jeszcze parę uwag na temat treści. Trudno czuć się zaskoczonym. Pomysł jest banalny, bo sami przyznajcie ile kryminałów z bliźniakami w roli głównej już poznaliście? No, dobra ja żadnego, ale to chyba dlatego, że nawet sam pomysł ma w sobie coś z tandety południowoamerykańskich nowel gdzie winny jest zawsze trzeci bliźniak.
Już się nie wyzłośliwiam. Nie jest zaskakująco, ale znowu nie jest też wcale bardzo źle. Miejscami interesująco. I może nawet gdybym nie była tak nieprzychylnie nastawiona do pani Link, uważałabym, że jest całkiem ok. No cóż, nigdy nie zamierzałam silić się na obiektywność ;)

Moja ocena:
5/10

środa, 13 marca 2013

Dotyk Julii - Tahereh Mafi

 

 Dotyk Julii - Tahereh Mafi


Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 336






„Dotyk Julii” jest tym przypadkiem książki od której po prostu nie sposób się oderwać. Ja pochłonęłam ją na raz, co zakończyło się niewyspaniem i potwornym bólem głowy następnego ranka. Czy warto było? Wczoraj jeszcze bez wątpienia powiedziałabym głośne „tak” i dołożyła jeszcze kilka wykrzykników. Na szczęście znam siebie na tyle, że wiem, że po zetknięciu z niektórymi historiami po prostu muszę ochłonąć, by oszacować ich faktyczną wartość. Zabrzmiało to bardzo oficjalnie, a ja przecież nie kładę książek na szali i nie przymierzam do żadnych odważników. Więc to nie jest tak, że jakaś książka z czasem przestaje mi się podobać, tylko, że zaczynam dostrzegać nieścisłości, banalności i inne wady. I tak właśnie jest z „Dotykiem Julii”.
Jest świetna. A przede wszystkim jest świetnie napisana, przekreślone myśli, porównania i opisy niemal namacalnie oddające emocjonalny stan głównej bohaterki, a to wszystko przy użyciu prostego języka. W trakcie czytanie jesteśmy z Julią, czujemy jak Julia, myślimy jak Julia, nawet jeśli to znaczy, że jesteśmy kompletnie zagubieni, naiwni, czy przerażeni. I w tym miejscu do samej ziemi chylę czoła przed panią Mafi, za niesamowitą lekkość i prostotę środków, którymi osiąga to co w przypadku bardzo licznych twórców jest tylko odległym marzeniem. Nie obserwujemy zdarzeń z zewnątrz. Jesteśmy w środku tej historii i pewnie dlatego nie możemy się wyzwolić przed dotarciem do ostatniej strony.
Dużo do życzenia pozostawia jednak treść. Antyutopijna  wizja przyszłości. Interesująca, ale za słabo zarysowana, chociaż rozumiem, że mamy do czynienia z trylogią i to w następnych częściach się zmieni. Należy więc czekać. Największą wadą książki jest jej przewidywalność, zwłaszcza na polu zawirowań relacji między Julią, Adamem i Warnere’m. Wiemy kogo wybierze Julia, a byłoby znacznie ciekawiej gdyby męskie postacie nie były aż tak schematycznie czarno – białe.
I niestety nie da się nie dostrzec analogi do X-mena. A z każdą kolejną przeczytaną stroną jest ona coraz wyraźniejsza, tak, że końcówka jest już zupełnie x-menowa. A szkoda, bo czy fakt, że główna postać potrafi za pomocą dotyku odbierać życiową energię innym koniecznie musi prowadzić do takich samych rozwiązań? Czy autorce zabrakło wyobraźni na własną, niepowtarzalną historię? Szkoda tym bardziej, że przy takich umiejętnościach władania piórem jak w przypadku pani Mafi spodziewałabym się, że stworzy ona nam nieskończoną liczbę fascynujących światów. A tu zabrakło oryginalnego pomysłu na jeden?
Ale już nie narzekam. Jakby nie patrzeć, tej książki po prostu nie da się nie lubić i ja z niecierpliwością czekam na polskie wydanie kontynuacji. A sądząc po pozytywnych recenzjach i ocenach innych czytelników, nie tylko ja. 

Moja ocena:
8/10

Taniec czarownic - Jessica Gregson

 

Taniec czarownic - Jessica Gregson


Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 280




No dobrze, chyba czas się przyznać, że do przeczytania tej książki skłoniła mnie piękna okładka, natężenie barw nadaje jej specyficzny, klimatyczny charakter. Och nie bez znaczenia pozostał także niezwykle intrygujący opis. Musze więc od razu zaznaczyć, że zupełnie nie odpowiada on treści książki.
Książka jest… ciekawa. Albo może inaczej. Ciekawy jest pomysł na tę książkę. Początek dwudziestego wieku. Mała węgierska wioska w środku niczego czyli puszczy, gdzie czas się zatrzymał a wraz z nim stały porządek rzeczy. Ale nadchodzi wojna, miejscowi mężczyźni odchodzą, a za to pojawiają się włoscy jeńcy – cudzoziemcy wnoszący wszystko co nieznane i nowe. I stary porządek rzeczy zaczyna chwiać się w posadach czego skutkiem jest rosnąca liczba zgonów wśród mężczyzn kiedy woja się kończy i wszystko powinno wrócić do normy. Właśnie ten element zamiany wartości, który sprawił, że stateczne żony i matki stały się morderczyniami jest najbardziej interesujący. A to, że książka oparta jest na prawdziwych wydarzeniach dodaje jej uroczej szczypty pikanterii.
Niestety moim zdaniem, trochę tej pikanterii za mało. Same morderstwa zostają zepchnięte na dalszy plan, a przez większość cześć książki poznajemy smutne losy głównej bohaterki Sari od czasu wczesnego dzieciństwa. I nie ma w nich nic naprawdę interesującego. Później pojawiają się cudzoziemcy mężczyźni i autorka długo opisuje rozwój ich relacji z pozostałymi w wiosce kobietami. Rozumiem, że jest to element, który na zawsze zmienia wioskę, ale to w jaki sposób ją zmienia pozostaje nieuchwytne. Potem po prostu zaczynają się zgony. I nie znamy przyczyn – jedyny dokładnie opisanym przypadkiem jest śmierć narzeczonego Sari, ale w żaden sposób nie jest on reprezentatywny dla całej wioski. To dlaczego proste, stateczne kobiety nagle stają się morderczyniami pozostaje więc niezrozumiałe. A właśnie to jest w książce najbardziej intrygujące.
Rozczarowało mnie także zakończenie. Jest, że tak powiem zupełnie niedorzeczne, dotąd książka trzymała jako taki poziom prawdopodobieństwa – w końcu fabuła powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń – zakończenie jest natomiast, jakby z innej bajki.
W ogólnej ocenie nie jest źle. Lekko i przyjemnie się czyta nawet jeśli miejscami jest dosyć nudno. Ale nie jest też jakoś rewelacyjnie, a biorąc pod uwagę temat naprawdę mogłoby być. Polecam by przekonać się samemu. 

Moja ocena:
6/10

wtorek, 12 marca 2013

Trucicielka - Eric-Emmanuel Schmitt

 

Trucicielka - Eric-Emmanuel Schmitt



Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 240




Przeczytanie tej książki było błędem. Wiem, brzmi to śmiesznie, bo przeczytanie żadnej książki błędem nie jest, a już na pewno nie można być niczego pewnym dopóki się jej nie przeczyta. Ale do rzeczy.
Czuję się oszukana. Sama zresztą nie jestem tu bez winy. Nigdy bowiem nie sięgnęłabym po „Trucicielkę” gdybym wiedziała, że mam do czynienia ze zbiorem opowiadań. Wiem, to śmieszne, że można coś takiego przegapić, ale uwierzcie mi, że można. Wydawcy jakby z premedytacją (co podpowiada mi straszna, wrodzona podejrzliwość) nie zamieścili na okładce nic, ani w tytule ani nawet w opisie, co choćby sugerowało, że nie mamy do czynienia z powieścią. Nic. Naprawdę. Dopiero na trzeciej z kolei storn tytułowych, obok wytłuszczonego napisu „Trucicielka” znalazł się drobnym druczkiem dopisek „i inne opowiadania”. A więc ja dałam się zwieść i nie zamierzam się nawet przyznawać jak późno swój błąd odkryłam.
Dlaczego to błąd? Bo nie lubię opowiadań. Nie lubię tej formy. Niewielka objętość nie pozwala na zawarcie intrygującej fabuły a autorzy jakby na przekór ograniczeniom starają się nadać jak najbanalniejszej historii jak najgłębsze przesłanie. Nigdy to do mnie nie trafia zwłaszcza, że czasy gdy literatura miała pełnić funkcje moralizatorskie dawno mamy już za sobą. Eric-Emmanuel Schmitt najwyraźniej uważa inaczej, bo tak „uduchowionej” prozy nie  czytałam już dawno.
Paulo Coelho dla ubogich. Właśnie takie straszne zdanie przychodzi mi do głowy gdy pomyślę o treści tych kilku opowiadań zebranych w owy zbiór. Nie łączy je nic prócz wątpliwego wątku dotyczącego kultu św. Rity, choć autor i wydawcy bardzo chcą by za wątek przewodni uważać obsesję. Te chęci to jednak trochę za mało. Bo choć przekonuje się nas, że jest głęboko i inteligentnie tak naprawdę jest banalnie, żałośnie i kiczowato. Choć zapewne dla wielu może okazać się ważniejsze, że jest także ciepło, ludzko i wzruszająco. Każdy musi zdecydować sam.
Po przeczytaniu przyszła mi do głowy pewna straszna myśl – że być może moje pozytywne odczucia po przeczytaniu „Oskara i pani Róży” tego samego autora, nie są wynikiem jego kunsztu i talentu, ale słabości mojego umysłu – młodszego przecież o kilka lat (to tak w ramach szukania usprawiedliwień).
Niezmiennie dobry u Schmitta jest język: płynny, laki, obrazowy i klimatyczny. Co do treści natomiast, to by niczego nie zdradzać (nie wszyscy przecież nie lubią opowiadań), powiem tylko, że dużo lepszym od tytułowego jest opowiadanie zatytułowane „Powrót”. Zawiera bardzo intrygującą myśl na temat bólu i żałoby. Nic więcej niestety nie zwróciło mojej uwagi.
Może to dziwne, że tak nisko oceniam ten zbiór, skoro zdarza mi się wystawiać leprze oceny zwykłym pochłaniaczom czasu, jak większość romansów, tych klasycznych i tych fantastycznych. Tak są tendencyjne i banalne. Ale wiem o tym sięgając po nie, i zapewne wiedzą o tym autorzy pisząc je. I nie próbują jak Eric-Emmanuel wciskać nam uduchowionych bzdur z miną wychowawcy ludzkości wiedzącego i czującego dalej i głębiej. A fakt, że do wydania „Trucicielki” dołączono zapiski z dziennika autora podczas procesu tworzenia tego „dzieła”, świadczy, że przydałoby mu się trochę dystansu do siebie, a zwłaszcza do własnej twórczości.

Moja ocena:
3/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...