piątek, 27 września 2013

S jak Stryczek - Sue Grafton

 

S jak Stryczek - Sue Grafton


Wydawnictwo: Wydawnictwo Libros
Rok wydania: 2001
Ilość stron: 320



Sue Grafion jest amerykańską pisarką specjalizującą się w kryminałach. Stworzyła ona całą serię książek, których bohaterką jest Kinsey Millhone –prywatny detektyw. Książki Sue Grafton są łatwo rozpoznawalne bowiem tytuł każdej z nich zawiera jakąś literę alfabetu (w wersji oryginalnej począwszy od A aż do V, kolejności niestety nie udało się oddać w polskiej wersji) tworząc w sumie serię o nazwie „Alfabet zbrodni”.

Ja oczywiście z typowym dla siebie uporem zastanawiam się co zrobią tłumacze by litery w „ich alfabecie” się nie powtarzały. Na razie ten problem nie istnieje ponieważ zaledwie kilka książek Sue Grafton doczekało się, jak dotąd, polskiego wydania.

„S jak Stryczek” („N” Is for Noose) jest jedną z nich. Czternasta biorąc pod uwagę kolejność powstawania jest kolejnym już spotkaniem z Kinsey Millhone. Pani detektyw (co samo w sobie jest ciekawe, kobiety w roli prywatnych detektywów spotyka się rzadziej) przyjmuje standardowe i w zasadzie dość proste zadanie, by odtworzyła ostatnie dni z życia mężczyzny, który zmarł na zawał serce. Zrozpaczona wdowa – Selma, uważa, że jej męża coś w ostatnim okresie trapiło a niewiedza na ten temat nie pozwala jej zaznać spokoju. Przedmiot badań Kinsey – Tom Newquist okazuje się porządnym, statecznym i powszechnie szanowanym policjantem o czym z uporem przekonuje ją każdy kolejny mieszkaniec małego miasta. Zniechęcona Kinsey mimo wielu godzin ślęczenia nad stosami papierów w gabinecie zmarłego jak i niezliczonych rozmowach z jego współpracownikami i znajomymi już ma się poddać, gdy niespodziewanie sama staje się ofiarą nieznanego prześladowcy. Ktoś bardzo chce pozbyć się jej z miasta, a powodem może być tylko coś, co dotyczyło Toma Newquista. 

Moje odczucia względem tej książki są bardzo niejednoznaczne. Nie czyta się jej ani łatwo, ani szybko – nie wiem czy wynika to ze sposobu pisania czy tłumaczenia, ale ma ona w sobie coś niedzisiejszego nawet w warstwie językowej na przykład dziwaczne wyrażenia w stylu „siąkanie nosa” czy „ćwierćfunciak z serem” (dlaczego nie hamburger, przecież rzecz dzieje się w Ameryce?). Czas akcji przypomina przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a więc era bez komputerów i elektronicznych baz danych, za to znajdziemy cały wywód dotyczący praktyczności używania maszyny do pisania :) Nie uważam tego za wadę wręcz przeciwnie autorka świetnie oddaje nastój małomiasteczkowej Ameryki tamtych czasów. Problem polega na tym, że owy klimat to właściwie wszystko co autorka oddaje przez większą część książki. Kinsey szuka – i my jako wierni czytelnicy szukamy wraz z nią i wraz z nią nie znajdujemy i czujemy się zmęczeni, znudzeni i zawiedzeni. Tylko, że nam nikt za to nie płaci. 

Całą książkę ratują ostatnie rozdziały, kiedy akcja wreszcie się rozkręca i z prowadzonych rozmów i poszukiwań coś zaczyna wynikać. I gdy już zaczynamy się rozsmakowywać i rozpędzać, przeszukując w głowach listę postaci by wytypować sprawcę, autorka funduje nam szybkie rozwiązanie… i koniec książki.
Mówiąc wprost pani Grafion jakoś mnie nie przekonała. Ciekawy pomysł na fabułę można było dużo lepiej wykorzystać. Także sama postać Kinsey wydaje mi się nieprzekonująca jakaś taka nijaka – choć to może wynikać z nieznajomości poprzednich części, ale trudno znaleźć w niej coś charakterystycznego jak to zwykle ma miejscu w przypadku słynnych detektywów. 

Na koniec ciekawostka – część akcji rozgrywa się w mieście o nazwie Santa Teresa – jest to fikcyjne miejsce, które stworzył jako scenę dla swych książek inny amerykański twórca kryminałów – Ross Macdonald.

Moja ocena:
5/10

czwartek, 26 września 2013

Kryptonim Burza - Vladimir Wolff

 

Kryptonim Burza - Vladimir Wolff


Wydawnictwo: Ender
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 315
Cykl: Odległe rubieże, Tom 1




„Odległe rubieże. Kryptonim Burza” Vladimira Wolffa jest książką, po która prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym sama gdyby nie to, że zawitała do mnie w postaci audiobooka (całkiem dobra interpretacja Mirosława Baki) jako prezent. Mój wybór raczej nie padłby właśnie na nią przede wszystkim dlatego, że nie jestem szczególną pasjonatką książek historycznych (dbałość o wierność historycznych realiów zbyt często nadmiernie ogranicza pisarską fantazję, zwłaszcza jeśli chodzi o kreowanie postaci i przedstawianie ich motywów), nie uważam się także za wielką fankę fantastyki. Choć od razu przyznaję, że wizja alternatywnej rzeczywistości historycznej jest dla mnie czymś całkiem nowym i bardzo kuszącym. 

Nie lubię wszelkiego rodzaju podziałów jeśli chodzi o książki, ale „Odległe rubieże” są dla mnie doskonałym przykładem tzw. męskiej literatury. Dla fascynatów militariów będzie to nie lada gratka, ale usatysfakcjonowani będą zwłaszcza wszyscy miłośnicy historii. Dla nich będzie to pełna i bardzo drobiazgowa odpowiedz na jedno z odwiecznych pytań: co by było gdyby…? Wolff wstawił tutaj - Hitler zginął w zamachu i do napaści Niemiec na Polskę nigdy nie doszło? Cała jego książka jest odpowiedzią na to pytanie, próbą rekonstrukcji podpartą ogromną widzą historyczną i niezwykłą intuicją, która wskazuje autorowi możliwe warianty ataku wojsk radzieckich, jak i możliwości formowanej obrony. 

Chyląc czoła przed zdolnościami pana Wolffa, przed ogromem jego wiedzy, precyzją i rozmachem z jakim prezentuje nam kolejne etapy kampanii, muszę jednocześnie przyznać, że ciężko jest tę książkę nawet streścić – brak jej jednego przewodniego wątku (jest nim sama wojna) i wiodącego bohatera (mamy za to kilkoro słabo zarysowanych postaci). A ja jestem humanistką, interesują mnie ludzie, ich charaktery, uczuciu, obawy, marzenia. A wszystko to ma w tej książce charakter drugorzędny. Na pierwszy plan wysuwa się strategia i taktyka. Opisy bitew, walki, niekończące się wyliczenia odnośnie uzbrojenia i statystyczne dane. Dla mnie liczby te nie mają wielkiego znaczenia ponieważ znaczenia tego absolutnie nie rozumiem – brak mi wiedzy militarnej i technicznej na przykład na temat tego czym czołg 7TP różni się od t34, już nie wspominając o kilkunastu modelach samolotów i wszelkiej maści pojazdach opancerzonych. I tylko polski ułan na poczciwym gniadoszu brzmi tu znajomo i swojsko :)

Sporym plusem Wolffa jest próba zaprezentowania działań jego własnej wersji II Wojny Światowej z perspektywy różnych postaci obydwu stron – od samego Stalina (który wypada jednak jakoś tak nijako i nieprzekonująco) i jego sztabu po polskie dowództwo i żołnierzy różnych szczebli. Postacie historyczne występując tutaj obok tych całkiem fikcyjnych, ale niestety osobowościom ani jednych ani drugich autor nie poświęcił zbyt wiele miejsca. Wszystko opowiedziane jest z dystansem i trochę zbyt patetycznie, nie ma gwałtownych uczuć, strachu, przerażenia, bólu. Podobnie rzecz ma się z oddaniem nastroju i klimatu tamtych czasów, mimo obiecujących początków. Poza tym jest to stu procentowo męska historia, tak jakby wojna była czymś co dotyka tylko mężczyzn. Kobiety w tej książce po prostu nie istnieją, a moja feministyczna dusza nie pozwala mi nie zapytać: dlaczego?

Inny rodzaj problemu dotyczy także zakończenia. A właściwie braku zakończenia. Fabuła po prostu się urywa pozostawiając nas w samym środku wojennych działań zaledwie cztery czy piec dni po ich rozpoczęciu. No cóż, z tym akurat musimy się pogodzić albo sięgnąć po następny tom „Odległych rubieży”. Ja porządnie się nad tym zastanowię, bo choć przyznaję, że Wolff wciągnął mnie w świat swojej opowieści i chciałabym znać kolejne wydarzenia, to jednak jest to obraz tylko jego z możliwych wariantów na „co by było gdyby”. A skoro mam przebrnąć przez całe strony technicznych niuansów, to chyba wolałabym czytać o historycznej prawdzie. 

Moja ocena podyktowana jest przede wszystkim ogromnym wrażeniem jakie wywołała we mnie wiedza autora a nie jego pisarskie zdolności.

Moja ocena:
6/10

środa, 25 września 2013

Osaczona - Tess Gerritsen

 

Osaczona - Tess Gerritsen


Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 304



Tess Gerritsen należy do moich ulubionych autorek, lubię jej styl, a zwłaszcza sposób w jaki udaje jej się połączyć grozę – w końcu większość jej książek to thrillery, z głębią i wielowymiarowością tworzonych postaci. „Osaczona” należy jednak do wcześniejszego etapu pisarstwa autorki, kiedy to skupiała się ona w swoich książkach na emocjach i uczuciach bardziej niż na zawiłościach fabuły i kryminalnej intrydze. Sama we wstępnie tłumaczy czytelnikom – z których wielu to przecież fani jej medycznych thrillerów, że zaczęła swą przygodę z pisarstwem od romansów, które były dla niej odskocznią od codziennej lekarskiej praktyki. 

„Osaczona” jest romansem z wątkiem kryminalnym. Z tym, że romans wyraźnie wybija się na pierwszy plan spychając pozostałe elementy fabuły do tła. Bohaterów jest oczywiści dwoje i to z ich perspektywy obserwujemy akcję. Tytułowa „osaczona” – Miranda jest dziennikarką w miejscowej gazecie, niestety wplątała się w romans ze swoim szefem – Richardem Tremainem, który nie chce przyjąć do wiadomości jej odejścia i zadręcza ją teraz telefonami i niespodziewanymi wizytami. By uniknąć kolejnego spotkania Miranda wychodzi na długi spacer, ale po powrocie do mieszkania odnajduje Richarda we własnym łóżku. Leży nagi, zadźgany kuchennym nożem. Miejsce i okoliczności bezsprzecznie wskazują na Mirandę. Zarówno rodzina zabitego, jak i całe miasto jest wstrząśnięte i przekonane o jej winie i domaga się kary. Wszystko zmienia się gdy niespodziewanie ktoś wpłaca ogromną kwotę kaucji i Miranda może do czasu procesu wyjść na wolność. Wtedy to zaczynają się dziwne ataki, które zachwieją wiarą w jej winę. Coraz więcej wątpliwości zaczynie mieć zwłaszcza brat Richarda, zbuntowany Chase. Dostrzeże on wiele nieścisłości, ale przede wszystkim pozostaje pod nieodpartym wrażeniem dumnej postawy Mirandy. Zaczynie prowadzić własne śledztwo w wyniku którego na jaw wyjdą skrzętnie skrywane intrygi i tajemnice. Prawda może okazać się jednak bardzo niebezpieczna. 

„Osaczoną” czyta się lekko i przyjemnie. Autorka posługuje się prostym, płynnym językiem, który wciąga czytelnika w głąb fabuły. Choć rodzące się między bohaterami uczucie zajmuje znaczące miejsce to nie zabrakło tutaj tajemnic i intryg a także wielu wydarzeń, które nie pozwolą się nudzić. 

Można mieć wiele zastrzeżeń co do konstrukcji postaci, ale w zasadzie świetnie wpisują się one w romansowy kanon – wyidealizowani i  przejaskrawieni. Ona zagubiona i potrzebująca pomocy i on – po jednym spojrzeniu w oczy -  gotowy jej tę pomoc ofiarować (mimo, że wszystko wskazuje, że zamordowała jego brata). Od początku wiadomo jak skończy się ta historia – będą żyli długo i szczęśliwie. Ale czy to wada :)

Nie jest to najlepsza książka Tess Gerritsen nawet gdy weźmiemy pod uwagę tylko te z wczesnego etapu jej twórczości. Nie jest to na szczęście też książka całkiem zła. Świetnie nadaje się zwłaszcza jako miły przerywnik w czytaniu innych, „prawdziwych” mrocznych i ciężkich thrillerów. Z takimi książkami „Osaczona” wspólną ma tylko okładkę (swoja drogą skąd pomysł na taką okładkę?!).

Moja ocena:
5/10

wtorek, 24 września 2013

Dziennik Jaskółki - Amélie Nothomb

 

Dziennik Jaskółki - Amélie Nothomb


Wydawnictwo: MUZA
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 80



Miałam swego czasu przyjemność czytać krótką powieść Amelie Nothomb – właściwie niemal opowiadanie – „Podróż zimowa”. Postać samej autorki jak i jej proza zrobiły wtedy na mnie spore wrażenie – prawie udało jej się przekonać mnie do krótkiej formy. Prawie :) Gdy wiec nadarzyła się okazja bez zastanowienia sięgnęłam po „Dziennik jaskółki” równie niewielki rozmiarowa, ale tym razem nie uważam tego za wadę. 

„Podróż zimowa” zachwyciła mnie stylem, konstrukcją, oryginalnością a przede wszystkim językiem – bogatym, obrazowym i choć nie prostym, to autorka posługuje się nim z niewymuszoną lekkością. Niestety moje odczucia co do „Dziennika Jaskółki” są już całkiem inne, a najważniejszym z nich jest wtórność. Pozycje te są tak do siebie podobne, że właściwie są jakby kolejną realizacją jednego pomysłu. Być może gdybym czytała je w odwrotnej kolejności moje wrażenia także byłyby inne, ale to, co w „Podróży zimowej” wydawało mi się oryginalne i nowatorskie w „Dzienniku Jaskółki” jest już tylko niedorzeczne i absurdalne :(

Bohaterem „Dziennika” jest młody, samotny mężczyzna, który w wyniku miłosnego zawodu traci zdolność odczuwania. Jego zmysły odmawiają współpracy, ale zanikają także jego wewnętrzne odczucia. Z iście makiawelistyczną zręcznością postanawia wykorzystać tę niespotykaną sytuację i zostaje… mordercą. Jako wyjątkowo celny strzelec nie odczuwający przy tym żadnej empatii względem swych ofiar osiąga w nowej branży spore sukcesy – samo zabijanie jest przy tym dla niego jedynym aktem zdolnym zapewnić mu satysfakcję seksualną. Z gorliwością neofity przyjmuje on wszystkie zlecenia, także te dotyczące kobiet, dzieci czy całych rodzin. Podczas jednego z takich zadań wchodzi on w posiadanie dziennika, tytułowego Dziennika Jaskółki, który to zdecydowanie zmieni jego sposób postrzegania świata. 

„Dziennik Jaskółki” jest raczej opowiadaniem niż powieścią, niewielka treść w której nie udało się przekonująco oddać ani sytuacji ani kryteriów spaczonej psychiki bohatera. Przez cały czas miałam wrażenia, że autorka stara się za to napisać jak najbardziej szokującą i prowokującą opowieść. Niektóre fragmenty wydały mi się raczej niesmaczne niż oryginalne, a niektóre sceny – jak ta z udziałem właścicielki dziennika – przekroczyły granice absurdu. Może to intrygować i bawić, ale do mnie jakoś nie trafia :(

Moja ocena:
4/10

poniedziałek, 23 września 2013

Bez pamięci - Lisa Jackosn

 

Bez pamięci - Lisa Jackosn


Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2001
Ilość storn: 350



Poszłam za ciosem i sięgnęłam po kolejna książkę autorstwa Lisy Jackson, tym razem o jeszcze bardziej niepozornej okładce – choć uważam, że raczej bardziej odstraszającej niż zachęcającej potencjalnego czytelnika (przyznaję się w tym miejscu, że jestem w stu procentach podatna na wszystkie marketingowe chwyty i najczęściej wybieram książki o ładnych okładkach :). W każdym razie książki pani Jackson zasługują według mnie na dużo ładniejszą oprawę graficzną niż ta, którą im zapewnia wydawnictwo Amber. 

Co do treści jednak „Bez pamięci” jak można bez trudu się domyślić jest jedną z tych książek w których pojawia się motyw amnezji. Jak w większości takich przypadków cierpiąca na tę przypadłość główna bohaterka próbuje odkryć własną tożsamość, a także wszystko to co się na ową tożsamość składa czyli miedzy innymi swoją przeszłość. I podobnie jak w większości tego typu książek, także i tu musi ona przede wszystkim polegać na tym co powiedzą jej „najbliżsi”, a ta wersja wydaje się niepokojąco niespójna z jej własnymi odczuciami i intuicjami. Zacznę jednak od początku.

 Marla budzi się ze śpiączki w którą wpadła na skutek samochodowej kraksy. Z rozmów jakie słyszy zanim jeszcze otworzy oczy dowiaduje się z przerażeniem, że jest żoną która nie pamięta swojego męża, a także matką, która nie pamięta swoich dzieci. Do rodziny należy także energiczna teściowa Eugenia i czarna owca w postaci zbuntowanego szwagra Nicka. Szybko orientuje się także, że jej maż Alex jest właścicielem wielkiej korporacji a jej życie od zawsze opływało w luksusy i zbytki. Nie jest to jednak takie życie o jakim każda kobieta marzy. Nie dość, że dowiaduje się, że zbuntowany Nick był kiedyś jej kochankiem, to jeszcze nikt nie potrafi powiedzieć dokąd właściwie jechała w dniu w którym wydarzył się wypadek ani kim była jej towarzyszka, która wtedy straciła życie. 

Fabuła nie należy do bardzo oryginalnych to fakt, ale sposób pisania pani Jackson, lekkość z jaką wciąga nas w opowiadaną historię rekompensuje jej braki. Nawet to, że niemal od początku wiemy kto stoi za „wypadkiem” nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z przewracania kolejnych stron. Mówiąc szczerze nie jest to według mnie najlepsza książka tej autorki, ale jako proste, relaksujące czytadło świetnie się sprawdza. 

Moje główne zastrzeżenia dotyczą zwłaszcza wątku romansowego, żywcem wyjętego z pierwszego lepszego harlequina (nie żebym coś miała przeciw romansom, ale nastawiałam się na coś innego). On jest więc zbuntowanym, silnym i szorstkim mężczyzną, który poprzysiągł sobie, że już nigdy jej nie zaufa, ona zaś piękną i seksowną kobietą, którą musi strzec. Schemat ten tylko nieznacznie urozmaica skomplikowana przeszłość obojga, ale to właściwie chyba też typowe dla romansów. 

Nie jest to wybitna, ambitny, ani rewelacyjna książka, co najwyżej zwyczajnie dobra. Polecam więc tym, którzy mają chwilę wolnego czasu.

Moja ocena:
5/10

niedziela, 22 września 2013

Noc tajemnic - Lisa Jackson

 

Noc tajemnic - Lisa Jackson


Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2004
Ilość stron: 311



„Noc tajemnic” jest zaskakująco dobrym thrillerem psychologicznym. Zaskakująco, bowiem zupełnie nie spodziewałam się takiej fabuły po niepozornym wydaniu i nielicznym gronie czytelników. Choć dotąd autorka kojarzyła mi się zawsze raczej z połączeniem romansu i sensacji, to teraz będę musiała zmienić swoją opinię. 

Już pierwsza scena książki bezpowrotnie wciąga nas do świata fabuły. Oto w ciepłym półmroku domowego gabinetu stajemy się obserwatorami tragicznych wydarzeń w wyniku których Josh Bandeaux traci życie z rąk tajemniczej kobiety ukrywającej się pod imieniem mitologicznej bogini losu, kończącej ludzkie życie – Atropos. W następnej scenie zaś razem z Caitlyn Montgomery – żoną Josha witamy świt w sypialni, której wszystkie ściany umazane zostały krwią. Kobieta nie pamięta wydarzeń poprzedniego wieczoru, ale fakt, że pozostawała z mężem w separacji, jak i wiele innych śladów zdaje się wskazywać na jej winę. To jednak nie wszystko, sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana tak jak skomplikowana jest historia rodziny Montgomery i relacje łączące jej poszczególnych członków. Nad rodem zdaje się ciążyć klątwa, ale nawet to nie odstrasza niektórych krewnych od sporów o własne prawa do tego dziedzictwa. Suger, Dicky Ray i Cricket, nieślubne dzieci ojca Caitlyn roszczą sobie prawa do wielomilionowego majątku, ale są jeszcze także Troy, Amanda, Kelly i Hannah – rodzeństwo Caitlyn. Prowadzącemu śledztwo Reedowi i jego energicznej partnerce Sylvie Morrisette z trudem udaje się poznać pełną sekretów i rodzinnych tajemnic historię. A jaka jest w tym wszystkim rola tajemniczego psychologa – Adama Hunta i gdzie podziewa się nieuchwytna Kelly?

Pytań i zagadek jest naprawdę dużo, można tylko pogratulować niewyczerpanej skarbnicy pomysłów jaką zdaje się dysponować jak i lekkiego pióra, którym z powodzeniem udaje jej się oddać pełen napięcia nastrój gorącego Nowego Orleanu. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, a sama fabuła jest bardzo interesująca, nawet jeśli miałam wrażenie, że przy niektórych fragmentach autorkę trochę poniosło :)

Dla mnie ważne jest, że wątek romansu jest tylko delikatnie zarysowany i nie przytłacza całej treści jak to zwykle ma miejsce w romantycznych thrillerach. Dużym plusem są także dobrze zarysowane sylwetki postaci, choć tu nie obyło się niestety bez pewnej sztuczności – każda postać ma jedną dominującą cechę – Amanda jest więc w każdej scenie rzeczowa i kompetentna, Hannah – zbuntowana, a policjantka Morrisette – twarda i bezkompromisowa.

Wielki plus za kilka nietypowych motywów – więcej nie zdradzam - i zaskakujące zakończenie. Polecam :)

Moja ocena:
7/10

sobota, 21 września 2013

Do ostatniej łzy - Anna Quindlen

 

Do ostatniej łzy - Anna Quindlen


Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 352



Dziwna książka. Trudna książka. Fascynująca, przytłaczająca, intrygująca, a przede wszystkim bardzo trudna do opisania. Pani Quindlen postawiała sobie bardzo ambitny cel: dokonać analizy amerykańskiej rodziny w obliczu tragedii. Ja natomiast spróbuje opisać swoje wrażenie na temat jej działa nie ujawniając przy tym na czym owa tragedia polegała. Nie chce bowiem nikomu zdradzać tego co w odpowiednim czasie ma czytelnikiem wstrząsnąć. 

„Do ostatniej łzy” zaczyna się jak typowa opowieść o życiu typowej rodziny na typowym amerykańskim przedmieściu. Matka Mary Beth Latham to energiczna, zaganiana kobieta próbująca ogarnąć chaos jaki w jej życie wprowadza trójka nastoletnich dzieci. To postać bardzo autentyczna jako, że nie pozbawiona wad i nie zawsze znająca odpowiedzi na rodzicielskie dylematy, ale z pewnością pełna troski i miłości. Mimo, że spełnia się ona w zawodowej pracy jej czas i energię zaprzątają głównie dzieci i zwyczajne domowe obowiązki, sprzątanie, gotowanie i zażegnywanie nadciągających kłótni nastolatków. Ojciec rodziny, prowadzący prywatną praktykę lekarz – Glen to spokojny i zrównoważony mężczyzna. Typowy mieszkaniec osiedla. Są jeszcze dzieci. Najstarsza Ruby pełna życia indywidualistka, pewna siebie i uparta. Ona i jej przyjaciółki napełniają dom Lathamów ciągłym szczebiotem i piskiem. Jej dwaj młodsi bracia zaś – Alex i Max choć są bliźniakami niewiele mają ze sobą wspólnego. Alex jest popularnym dzieciakiem zafascynowanym sportem. Max zaś cichym samotnikiem popadającym w bardziej depresyjne stany. Wszyscy oni wiodą życie przepełnione nieustannym ruchem i gwarem, przez dom przewijają się rzecze przyjaciół i znajomych, ale w owym zmaganiu się z codziennymi problemami wiele jest wzajemnej miłości i ciepła. Do czasu, aż niespodziewana tragedia spadnie na dom Lathamów i niczym kataklizm wstrząśnie całym ich światem.

Autorka z wielką wprawą i lekkością przedstawia nam - przez całą pierwsza połowę książki - obraz szczęśliwej rodziny. Zwyczajne dni, zwyczajne problemy, kochający rodzice, oddane im dzieci. Bez przesadnej idealizacji, ale raczej sielsko i swojsko; dużo zamieszania, ale właściwie bez wątku przewodniego. W części tej mamy czas by doskonale poznać poszczególnych członków rodziny Lathamów, łączące ich relacje i nabrać do nich sympatii. Później natomiast następują zdarzenia po których nic już nie będzie takie samo. Efekt zaskoczenia czytelnika jest najbardziej zamierzony, ale taka konstrukcja książki ma niestety także swoje minusy. Jednym z nich jest bardzo dłubie i w zasadzie mało intrygujące „przed”, zanim dojdziemy w końcu do długo wyczekiwanego „po”.

Wciągająca lektura poruszająca bardzo trudny problem. Lubię takie, życiowe książki, których bohaterami są „zwyczajni” ludzie wyróżniający się tylko tym, że los nie obszedł się z nimi zbyt łaskawie. Jednak pani Quindlen nie udało się do końca przekonać mnie, zwłaszcza do części „po” i całego spektrum przeżyć i emocji, jakie są udziałem bohaterów. Coś mi tu zgrzytało i raziło powierzchownością. Nie umniejsza to jednak zalet „Do ostatniej łzy” na tyle bym nie mogła z czystym sumieniem zachęcać do lektury. Co też czynię. Polecam :)

Moja ocena:
6/10

piątek, 20 września 2013

Wyliczanka - John Verdon

 

Wyliczanka - John Verdon 


Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 504



„Wyliczanka” jest debiutancką książką Johna Verdona, napisaną już na emeryturze gdy postanowił przenieść się na wieś po wielu latach pracy w branży reklamowej na Manhattanie. Książka ta od razu zyskała spory rozgłos i przyniosła autorowi uznanie czytelników lubujących się w kryminałach. 

Główny bohater „Wyliczanki” znany i sławny nowojorski detektyw – Dave Gurney wytropił w swym życiu wielu seryjnych morderców, teraz jest już na emeryturze mieszka na wsi z żoną Madelaine i usilnie próbuje wieść spokojne życie. Prawie mu się udaje, gdy niespodziewanie zwraca się do niego dawno niewidziany przyjaciel ze studiów  - Mark Mellery i prosi o pomoc w rozwikłaniu zagadki. Ktoś przesyła Markowi dziwne listy w których potrafi przewidzieć liczbę, którą ten dopiero sobie pomyśli. Rzecz niemożliwa i właśnie dlatego przerażająca. To jednak dopiero początek gry jaką zaplanował sobie sprawca. Kolejne wydarzenia będą nie mniej tajemnicze i dużo bardziej krwawe, a Davowi nie pozostaje nic innego niż kolejny raz zaangażować się w śledztwo mimo niechętnej postawy żony. 

Wielką zaleta książki jest fakt, że autor świetnie radzi sobie z całą masą postaci – co najmniej kilkanaście stale obecnych i wielu więcej „przechodnich”. Stwarza to wrażenie autentyczności i szczegółowości, bez skrótów i uproszczeń. Nie trudno uwierzyć, że tak właśnie wyglądają procedury przy sprawie kilku morderstw w kilku oddalonych miastach. Choć dyskusje i ciągłe powtarzanie tego co już wiemy – zwłaszcza podczas narad i spotkań u kapitana policji – może być nieco irytujące, to z drugiej strony gwarantuje ono, że nawet mniej uważny czytelnik zdoła wychwycić wszystkie niuanse sprawy, a tych zapewniam jest całkiem sporo. 

      Sama zagadka kryminalna jest najważniejszym atutem książki, naprzód fascynuje nas zagadka liczb i bardzo byśmy chcieli znać rozwiązanie, potem powoli wchłaniają nas inne, podobne łamigłówki jakie policji funduje sprawca. I choć, gdzieś znacznie wcześniej niż faktyczny koniec książki, można domyślić się rozwiązania, to sporą przyjemność sprawia także obserwowanie jak wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować. 
 
Do zalet należy oszczędny ale sugestywny opis miejsc i ludzi. Autorowi udaje się lekko i płynnie oddać zarówno listopadowa aurę jak i to jak przy takiej pogodzie prezentują się poszczególne miejsca i obrazy. Choć nie przytłacza szczegółowością czytelnik ma wrażenie poruszania się po prawdziwych drogach i miejscach. Taki przekonujący minimalizm z dużym polem do popisu dla naszej wyobraźni.
 
Niestety mam także sporo zastrzeżeń co do książki, zacznę od dosyć banalnej, a w gruncie rzeczy nawet zabawnej ciekawostki. Otóż jakiś czas temu zauważyłam, że kiedy pisarz – mężczyzna, chce stworzyć nietuzinkową postać kobiecą (w tym wypadku Madelaine) to opisuję ją jako enigmatyczną piękność obdarowującą otoczenie bystrymi spojrzeniami, uśmiechami Mony Lizy i uwagami, które absolutnie nic nie znaczą. Może kobiety wydają się mężczyznom zjawiskiem aż tak niepojętym, że tylko tak potrafią oddać ich złożoną osobowość :)

Drugą rzeczą co do której mam zastrzeżenia jest to, że jedynie główny bohater jest kreowany na detektywa – geniusza, nawet gdy jego odkrycia dotyczą w zasadzie rzeczy od początku oczywistych. Dzieje się to kosztem pozostałych uczestników śledztwa, którym przypada rola kompletnych idiotów w charakterze tła. Posłużę się przykładem: morderca wyraźnie zwraca się w swoich listach do policji, zostawia im nawet wiadomość/wyzwanie jest to rzecz tak samo oczywista jak wszystkie inne elementy śledztwa, ale tylko Gurney jest przekonany, że cała sprawa jest dla sprawcy grą, podczas gdy inni są na to zbyt tępi. Jeżeli autor chciał wykreować bohatera na genialnego detektywa, to niech nam ten geniusz udowodni genialnymi odkryciami. 

Kolejna uwaga. Nie lubię stereotypów, choć jako powszechne skróty myślowe są niemal niemożliwe do wytępienie to uważa, że przynajmniej z częścią z nich należy walczy, bo ich rozpowszechnianie przynosi zbyt wiele szkody. A przedstawianie homoseksualistów jako tyleż kolorowych co infantylnych mężczyzna piszczącym głosem domagającym się wszczęcia śledztwa z powodu kradzieży szmaragdowych pantofelków, jest kreacją tak przerysowaną, że aż prześmiewczą. W ogóle pan Verdon nie ma litości dla swoich bohaterów w tworzonych postaciach uwypukla wszystkie wady i śmiesznostki czasami wręcz nadmiernie je przejaskrawiając – jak w wypadku nieco opóźnionej bigoteryjnej kobiety czy owładniętego obsesją kontroli kapitana policji. Jedynie Gurney jest w każdej sytuacji uosobieniem rzetelności i spokoju. Trochę to razi. 

„Wyliczanka” nie jest książką pozbawioną wad i nieścisłości, ale nie jest to także książka pozbawiona równie wielu zalet. Dla tych zalet a wśród nich najważniejsza jest kryminalna zagadka warto sięgnąć po debiut pana  Verdona  i mieć nadzieję, że jego kolejne powieści będą jeszcze lepsze :)

Moja ocena:
7/10

czwartek, 19 września 2013

Siedem lat później - Emily Giffin

 

Siedem lat później - Emily Giffin


Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 408




Kolejna piękna okładka, przyciągające uwagę spojrzenie tajemniczej kobiety i paleta nasyconych barw zapowiada równie nasyconą emocjami lekturę. Tak przynajmniej obiecuje nam wydawca. Przyznam szczerze już na wstępie, że z trudem brnęłam przez kolejne strony tej książki, na jakiś czas nawet odłożyłam lekturę nie do końca przekonana, że chce spędzić na zgłębianiu jej kolejne godzin swojego życia (wszak tyle innych książek już czeka:), ale jakoś udało mi się dokończyć. Zacznę jednak od tego, dlaczego zaczęłam. Otóż o kiszkach pani Giffin słyszałam już bardzo dawno, pełne życiowej mądrości i ciepła historie podbiły swego czasu serca czytelniczek, zwłaszcza tych lubiących się we współczesnych romansach. Postanowiła więc przekonać się sama, ale albo „Siedem lat później” nie jest reprezentatywnym utworem pani Giffin, albo jej pisarstwo niestety nie jest dla mnie. 

Fabuła opisuje uczuciowe perypetie trójki bohaterów tworzących typowy trójkąt: małżonków Tessy i Nicka oraz tej trzeciej – Valerie. Pomysł mimo swej prostoty, a może właśnie dzięki niej, byłby bardzo interesujący gdyby nie jeden szczegół. Zamiast życiowej autentyczności i intensywnych szczerych emocji mamy trójkę najbardziej irytujących i na wskroś sztucznych bohaterów przeżywających jakieś wydumane rozterki. A przynajmniej do mnie cała ta historia po prostu nie trafia. 

Tessa jest energiczną, zabieganą matką dwójki dzieci i od siedmiu lat szczęśliwą żoną znanego chirurga dziecięcego. Valerie natomiast jest samotną matką, której syn ulega nieszczęśliwemu wypadkowi. Żyje spokojnie skupiona przede wszystkim na swoim dziecku dopóki przy szpitalnym łóżku nie poznaje intrygującego lekarza swojego syna. Reszty bez trudu można się domyślić i niewiele straci ten kto na tych domysłach poprzestanie, bowiem cała treść książki opowiada właśnie tę historię – rodzącego się uczucia, które prowadzi ostatecznie do małżeńskiej zdrady. 

Autorka bardzo się starała, trzeba jej to przyznać, by przedstawić historię romansu bez podziału na „tę dobrą” i „tę złą”. Narracja prowadzona naprzemiennie z punktu widzenie Tess i Valerie pozwala nam spojrzeć na całość z dwóch różnych punktów widzenia choć w zasadzie w obu przypadkach jest to punkt widzenia kobiety, która po prostu chce być kochana. Pani Giffin szczegółowo relacjonuje nam wszystko co związane z bohaterkami, ich życiorysy, poprzednie związki, relacje rodzinne, stosunek do dzieci, przyjaciół, świata…  Natomiast to co ich łączy czyli osoba Nicka jest w zasadzie wielką niewiadomą – razi niezdecydowaniem, chwiejnością i przerostem ego – ale zapewne taki był właśnie zamysł autorki względem tej postaci – to on jest „tym złym”.  Trochę szkoda byłoby bowiem bardziej interesująco gdybyśmy mogli popatrzeć na całość historii także jego oczami.

Problem zdrady, wybaczenia, zaufania to problem bez wątpienia trudny i autorka przedstawia go z całą złożonością. Razem z Tess przechodzimy od stadium niezachwianej wiary w wierność męża, poprzez rodzące się wątpliwości, aż po gniew i ból pewności. Pani Giffin oddała cały ten wachlarz emocji z dużą wprawą i wyczuciem. I choć mam sporo zastrzeżeń co do tej książki, to muszę przyznać, że potrafi ona sprawić, że każdy czytając zada sobie pytanie: a co ja zrobiłbym na miejscu Tess? A chyba właśnie o to autorce chodziło :)  

Moja ocena:
4/10


środa, 18 września 2013

Zagubione godziny - Karen White

 

Zagubione godziny - Karen White


Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 400



„Zagubione godziny” to książka z piękna okładką, przyciągającą wzrok natężeniem barw i kompozycją. To przez/dzięki tej okładce pozycja ta trafiła na moją półkę i tak długo kusiła, aż trafiła bezpośrednio przed moje oczy. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, bo choć pani White jest autorką już kilkunastu książek, to jak dotąd żadna z nich nie została wydana w naszym kraju. Aż do teraz. 

„Zagubione godziny” to pełna ciepła, nostalgii i życiowej mądrości opowieść o sile przyjaźni i nadziei, która nigdy nie gaśnie. Młoda kobieta kierowana wskazówkami dziadków, które otrzymuje wraz z testamentem postanawia rozwikłać skomplikowaną i zupełnie nieznaną przeszłość swojej babci Annabelle. Jedyną osobą, która zna sekrety z przeszłości jest Lillian, charyzmatyczna staruszka, która jednak woli by tajemnice nigdy nie ujrzały światła dziennego. Po kolejnej odmowie pomocy zdesperowana Piper ukrywa swą tożsamość i wynajmuje domek w rodzinnej posiadłości Lillian by w ten sposób zbliżyć się do staruszki i jej rodziny. Zarówno niewidoma Helen jak i jej brat Tucker witają Piper z serdecznością która rekompensuje chłód babki. Wszyscy oni, wraz z sama Piper zmagają się także z własnymi dramatami i bolesnymi wydarzeniami z przeszłości. Poszukiwanie prawdy z czasów młodości ich dziadków będzie też poszukiwaniem prawdy o ich własnym życiu. 

Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Tajemnicza historia z przeszłości wciąga, a autorka nadaje jej odpowiednią dramaturgię oszczędnie dawkując nam informację i odkrycia. Historia rozgrywa się jakby na dwóch poziomach, pierwszy to czasy współczesne kiedy towarzyszymy Piper w jej poczynaniach, druga jest nam prezentowana poprzez wpisy ze starego dziennika jakie na początku XX wieku odnotowała trójka młodych przyjaciółek. Ta cześć fabuły – dotycząca przeszłości i tajemniczych wydarzeń, które tak wpłynęły na losy tych kobiet jest tym co najlepsze w całej książce. Niestety wątek ten zostaje nieco przytłoczony problemami współczesności. Piper po wypadku panicznie bojąca się koni, niewidoma Helen, Tucker rozpaczający po stracie żony i jego dwie zagubione córeczki. Za dużo tego jak dla mnie, zwłaszcza, że autorka nie stroni od domorosłej psychologii i masy niedorzeczności.

„Zagubione godziny” są tego rodzaju lekturą, która bardzo wciąga, a autorka świetnie radzi sobie z graniem na emocjach czytelników. Jest w przedstawionej przez nią historii coś uniwersalnego, tak jak uniwersalne są prawa jakimi rządzi się przyjaźń niezależnie od miejsca, czasów i upływu lat.

Polecam lekturę „Zagubionych godzin” bo mimo wszystko jest to piękna opowieść o ludzkim życiu z cyceronowską myślą przewodnią – póki życia, póty nadziei.

Moja ocena:
6/10

wtorek, 17 września 2013

Czasami warto umrzeć - Lee Child

Czasami warto umrzeć - Lee Child


Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 462



„Czasami warto umrzeć” to moja kolejna, trzecia już przygoda z serią Lee Childa, której głównym bohaterem jest Jack Reacher. Cały, liczący już kilkanaście tomów cykl, odkryłam stosunkowo niedawno – choć bliżej prawdy byłoby stwierdzenie, że stosunkowo niedawno znalazła czas by się z nim zapoznać. Specyficzny sposób w jaki książki te zostały napisane, charyzmatyczny bohater, pełna akcji fabuła – będąca w zasadzie samą akcją, a do tego niezwykła szczegółowość i pietyzm z jakim autor oddaje nam realia prezentowanego świata. Cóż dużo mówić, zachwycił mnie sposób w jaki Child pisze swoje powieści. I już :)

Choć na moim koncie są dopiero trzy części to miałam przyjemność obserwować już Jacka Reachera w walce zarówno z kartelem narkotykowym („61 godzi”) jak i supergroźnymi terrorystami z Al.-Kaidy („Jutro możesz zniknąć”). „Czasami warto umrzeć” plasuje się chronologicznie po tych wydarzeniach i tym razem Jack trafia do małego miasteczka położonego wśród bezkresnych pól kukurydzy. Tylko Jack i kukurydza :)

Szybko okazuje się, że okolica nie jest tak sielska na jaką wygląda, a zastraszeni mieszkańcy zostali całkowicie zdominowani przez wpływowy ród Duncanów. Trzej bracia i ich przybrany syn Seth faktycznie rządzą w miasteczku jako monopoliści do spraw transportu decydują o losach poszczególnych farmerów – wystarczy, że zostawią na polu ich plony by popadli w ruinę. To jednak jeszcze nie wszystko. Mieszkańcy są świadomi, że Duncanowie prowadzą jeszcze inne, mniej legalne interesy, a nad wszystkim wisi widmo zniknięcia małej dziewczynki sprzed niemal ćwierćwiecza.  I w to wszystko, z pełną nieświadomością sytuacji, wplątuje się Jack Reacher, czyli ktoś kogo trudno jest zastraszyć.

Książka ma zarówno zalety jak i wady choć dla mnie zdecydowanie przeważają te pierwsze. Zacznę jednak od drugich. Otóż wady tej części są również wadami całej serii i można je po prostu uznać, za charakterystyczne cechy pisarstwa Childa. Sposób w jaki została skonstruowana główna postać sprawia, że już na wstępie wiemy, że mamy do czynienia z  superbohaterem i trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić. To, że Reacher jest niepokonany i zwycięża w każdych warunkach i każdej sytuacji jest częścią tej historii, którą trzeba zaakceptować wraz z faktem, że od początku wiemy, że to nie Reacher ale Duncanowie nie mają tu szans. Może nieco drażnić również zbytnia szczegółowość poszczególnych scen, zwłaszcza opisów broni palnej. Jeśli czytelnik nie jest miłośnikiem militariów (a ja nie jestem) to naprawdę nie czuje potrzeby by zapoznawać się ze specyfikacją każdego rodzaju broni jaki pojawia się w książce, a tu zapewniam, jest w czym wybierać. Nie zaszkodziłoby też trochę bardziej pogłębione studium postaci, ale cóż, w końcu to książka akcji a nie thriller psychologiczny, wiec już się nie czepiam :)

Co do zalet zatem, książkę czyta się lekko i bardzo szybko. Trzecioosobowa narracja pozwoliła autorowi na zamieszczenie kilku wątków i interesujących scen w których Reacher nie bierze udziału. To sprawia także, że czytelnik może od czasu do czasu od niego odpocząć – bo żaden czytelnik nie jest tak niezmordowany. To jednak co najbardziej podobało mi się w tej części – ciągle piszę o częściach, ale książka jest zamkniętą całością i można ją czytać nie znając żadnej innej i nic się przy tym nie traci – to fakt, że autor umieścił akcje w małym, prowincjonalnym miasteczku, a większość istotnych postaci, to „zwykli” zastraszeni ludzie niezdolni przeciwstawić się presji Duncanów. 

Polecam miłośnikom Childa, jak i w ogóle miłośnikom sensacji, bo co by nie mówić o „Czasami warto umrzeć” to nudzić się przy tej lekturze po prostu nie da rady :)

Moja ocena:
8/10

poniedziałek, 16 września 2013

Pokochała Toma Gordona - Stephen King

 

Pokochała Toma Gordona - Stephen King



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 192




Stephen King jest według mnie takim autorem, który pisze książki albo bardzo dobre, albo bardzo złe. Raczej nie pisze książek średnich. Jedną z najlepszych książek w moim czytelniczym życiu jest „Wielki Marsz” jego autorstwa, ciągle pozostaje także pod wrażeniem „Zielonej Mili” czy „Misery”, ale równocześnie ten sam człowiek jest autorem „Carrie”, która to książka jest dla mnie synonimem żenady. Tak samo rzecz ma się z jego opowiadaniami, jakiś czas temu czytałam zbiór pod tytułem „Nocna zmiana” i zawiera on rewelacyjne teksty, zaraz obok takich, które dawno przekroczyły granice kiczu. No cóż, wszystkie te moje uwagi służą głównie powiedzeniu tego, że „Pokochała Toma Gordona” jest pierwszą książką Kinga jaka wydaje mi się po prostu średnia :)

Bohaterką całej historii jest mała dziewczynka, dziewięcioletnia Patricia; gubi się w lesie nierozważnie schodząc ze szlaku, podczas gdy jej matka i starszy brat zabsorbowani są prowadzeniem głośnej kłótni, co jest ich głównym zajęciem od czasu rozwodu rodziców dziewczynki. Całość historii dotyczy więc wydarzeń które rozgrywają się gdy Trisha zostaje sama w lesie. Co może spotkać samotne dziecko w środku wielohektarowej głuszy? Otóż okazuje się, że całkiem sporo, a w każdym razie tyle, że można o tym napisać książkę i nie zanudzić przy tym czytelnika na śmierć. Trisha radzi sobie ze strachem i paniką, słuchając na wolkmanie radia, a właściwie transmisji z meczy w których występuję jej ukochany gracz, tytułowy Tom Gordon. Całość jak to u Kinga utrzymana jest w rzetelnie rzeczywistej a jednocześnie lekko mistycznej i magicznej tonacji. 

Ksiązka jest niedługa (co także jest niespotykane u Kinga) dlatego też zachęcam do jej przeczytania, fani znajdą w niej wszystko to co najlepsze u tego autora: sporo akcji, świetny styl i wrażenie głębi, nawet gdy opisuje tylko małą dziewczynkę zmagającą się z własnym strachem. Ale książka ma także wady, dla mnie jedną z najważniejszych jest kreacja Trishy, której równie dobrze można dać dwadzieścia lub trzydzieści dziewięć lat i jej zachowanie byłoby wtedy bardziej prawdopodobne. Nikt nie przekona mnie, że dziecko tak się zachowuje, zwłaszcza, że wydaje się ono być jedyną naprawdę „dorosłą” osoba z przedstawionych.

 Po drugie drażniła mnie… amerykańskość. To pierwszy przymiotnik jaki przychodzi mi do głowy gdy myślę o książce. Cała ta niedorzeczna magia futbolu, kult drożyn i zawodników niczym narodowych bohaterów. Z mojej polskiej perspektywy wszystko to jest absolutnie niezrozumiałe. Dziewięciolatka zakochana w baseballiście? I wsłuchująca się w transmisje meczy zamiast wiadomości o poszukiwaniach? Takie rzeczy to chyba tylko w Ameryce :)

Jeszcze jedna uwaga, dziwie się trochę, że King nie rozbudował całości w „prawdziwą” powieść, a motywy dotyczące rodziny Trishy skrócił do minimum. Szkoda, bo całość mogłaby być znacznie ciekawsza, gdyby autor pozwolił nam spojrzeć na zaginięcie dziecka z różnych perspektyw.

Moja ocena:
5/10

niedziela, 15 września 2013

Śmiertelne napięcie - Alex Kava

 

Śmiertelne napięcie - Alex Kava


Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 320



Wstyd się przyznać, ale „Śmiertelne napięcie” jest pierwszą książka Alex Kavy jaką miałam przyjemność czytać. Planowałam lekturę książek tej pani, właściwie od zawsze, ale zawsze jakoś brakowało czasu :) W końcu jest niewiele książek, których nie planuje przeczytać :) Ale do rzeczy. Zabrałam się w końcu za „Śmiertelne napięcie” i już po kilkunastu stronach odkryłam dwie rzeczy. Po pierwsze, że będzie to znajomość na dłużej, a po drugie, że jest to wyraźnie już któraś z kolei książka, której bohaterką jest Maggie O’Dell. Choć fabuła nie wymaga znajomości poprzednich części, to nie ma wątpliwości, że postać ta ma już za sobą bogatą przeszłość, do której często się odnosi. Nieznajomość tej przeszłości sprawia wrażenie powierzchowności jakbyśmy uczestniczyli tylko w małym epizodzie z czyjegoś życia. 

Nie narzekam już jednak, to, że się wcześniej nie zorientowałam, że książki tworzą cykl, jest przecież tylko i wyłącznie moją winą. 

Maggie, młoda, ambitna i zaradna agentka FBI zostaje wysłana do Nebraski by przyjże się sprawie okaleczonego bydła, tymczasem przez przypadek zostaje włączona w śledztwo w sprawie śmierci dwójki nastolatków, którzy urządzili sobie imprezę w pobliskim lesie. Coś dziwnego spotkało tę grupkę, ale ich wyjaśnienia są niejasne i niespójne, a fakt, że wszyscy byli pod wpływem narkotyków nie uwiarygodnia ich relacji. Maggie intryguje jednak głównie to, że wszyscy oni są nie tylko wstrząśnięci, ale wyraźnie przerażeni. Gdy ocalali nastolatkowi nagle zaczynają ginąć, okazuje się, że naprawdę mają się czego bać. To jednak tylko jeden wątek książki. W zupełnie innej części kraju Ben Platt próbuje rozwiązać zagadkę masowych zatruć pokarmowych, których ofiarami padają dzieci żywione w szkolnych stołówkach. Wyniki jego odkryć sięgają w głąb całego systemu przetwórstwa żywności oraz rządowego programu odnośnie szkolnych posiłków. Prowadzone przez Maggie i Platta sprawy zdają się w pewien sposób ze sobą powiązane. 

Książa pełna jest wydarzeń i niespodziewanych zwrotów akcji, a przy tym napisana jest prostym lekkim językiem, co sprawia, że czyta się ją naprawdę szybko. Choć nie przepadam za tematyką biologicznych badań, genetycznych eksperymentów i wszędobylskich spisków, to w wypadku tej książki całość została skonstruowana tak, że nie drażni, ani nie przytłacza nawet kompletnych laików z dziedziny biologii (jak ja). Zaletą książki są także dobrze skonstruowani, wyraziści bohaterowie mający własne cechy charakteru. Całości smaczku dodaje kilka bardziej osobistych wątków dotyczących głównych postaci jak rodzące się uczucie między Benem a Maggie czy postać Julli i jej relacja do córki partnerki. 

Alex Kava zaskoczyła mnie lekkością pióra, szczerze mówiąc spodziewała się czegoś bardziej mrocznego i chyba trochę bardziej skomplikowanego, a fabuła „Zabójczego napięcia” jest w zasadzie dosyć prosta. Sama nie wiem, czy to zaleta czy wada. W każdym razie moje pierwsze spotkanie z tą autorką uważam za całkiem udane.

Moja ocena:
6/10

sobota, 14 września 2013

Laleczka - Joy Fielding

 

Laleczka - Joy Fielding


Wydawnictwo: Świat Książki 
Rok wydania: 2005
Ilość stron: 376



Joy Fielding jest jedną z moich ulubionych autorek. Wiedziałam, że tak będzie w chwili gdy przeczytałam pierwszą książkę jej autorstwa „Teraz ją widzisz”, a pani Fielding oczarowała mnie swoim stylem łączącym głębię ludzkich ucząc z lekkim tonem zawierającym sporą dawkę zdrowego dystansu. Obiecałam sobie wtedy, że przeczytam wszystkie ksiązki jej autorstwa i obietnicę tę staram się powoli realizować – powoli, bo lubię dawkować sobie to co naprawdę dobre, a po panią Fielding sięgam jako po pewnik w chwilach gdy nic mi się nie podoba. I zawsze działa :)

„Laleczka” (w oryginale Puppet, a więc raczej marionetka czy kukiełka, ale nie jestem pewna czy takie tłumaczenie bardziej by mi się podobało – raczej nikt nie mówi do dziecka pieszczotliwie „moja kukiełko” :) to znienawidzony pseudonim Amandy Travis, młodej wiecznie zbuntowanej prawniczki. Przezwisko przypomina jej bolesne czasy dzieciństwa spędzone z chorą psychicznie matką i całkowicie pochłoniętym opieką nad nią ojcem. Amanda aby uwolnić się od wszystkiego co związane z przeszłością porzuca Kanadę, a wraz z nią pierwszego męża Bena i na Florydzie rozpoczyna swą prawniczą karierę. Drapieżna, nieprzewidywalna i uparta spędza czas na pracy i przelotnych romansach, nie przejmując się konwenansami czy obrączkami na palcach swoich partnerów. Wszystko ulega zmianie, gdy musi przestać udawać, że nie pamięta o przeszłości i pomóc byłemu mężowi w obronie jej matki oskarżonej o zabójstwo. Okazuje się, że matka Amandy zastrzeliła w hotelowej recepcji nieznanego nikomu mężczyznę, a teraz domaga się dla siebie kary więzienia, rezygnując ze wszelkiej pomocy. Amanda zaczyna prowadzić prywatne śledztwo i próbuje zrozumieć zachowanie matki. Efekty okażą się zdumiewające i dziewczyna odkryje, że tak naprawdę niewiele wie o życiu swojej rodziny. 

Książkę czyta się lekko, łatwo i jak to zwykle u pani Fielding fabuła absolutnie wciąga tak, że miałam problemy z oderwaniem się choćby na chwilę. Nieco przeszkadzała mi osobowość Amandy. Bohaterki nie da się lubić – można rozumieć jej złość, jej motywy i jej nieustanną potrzebę buntu, ale mimo wszystko nie wzbudza ona sympatii. Jest to jednak w pewien sposób interesujące – większość bohaterek powieści to raczej nieśmiałe i spokojne kobiety przez przypadek wplątane w tajemnicze afery. Amanda nie jest nieśmiała ani bezradna, nawet jeśli pod warstwą bezczelności kryje się zraniona i samotna dziewczyna. Dla kontrastu mamy spokojnego i enigmatycznego Bena. Duet bardzo udany :)

Interesujący jest wątek matki Amandy i żony zabitego mężczyzny. W ogóle całe rozwiązanie i problem jaki odważyła się poruszyć autorka jest bardzo interesujący i przejmujący. Przyznam także, że pani Fielding udało się mnie zaskoczyć, bo zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam. 

Polecam „Laleczkę” tak jak polecam wszystkie książki tej autorki. Dla mnie niezawodnie dobre. 

Moja ocena:
7/10

piątek, 13 września 2013

Więzienny prawnik - John Grisham

 

Więzienny prawnik - John Grisham


Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 496



John Grisham jest jednym z bardziej znanych współczesnych amerykańskich pisarzy, właściwie można go zaliczyć do samej czołówki autorów sprzedających najwięcej książek na świecie. A fakt ten wpływa kojąco na moją opinię o światowym czytelnictwie, Grisham bowiem wcale nie pisze książek łatwych :)

„Więzienny prawnik” jest jedną z nowszych jego powieści, powstałą długo po takich klasykach jak „Firma”, „Raport Pelikana” czy „Zaklinacz deszczu”, ale Grisham wciąż na nowo udowadnia, że nie został pisarzem przez przypadek i choć w mojej osobistej ocenie trochę do wyżej wspomnianych „Więziennemu prawnikowi” brakuje, to nadal jest to mistrzowska forma. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że John Grisham jest niedoścignionym  mistrzem w gatunku thrillerów prawniczych. 

Główny bohater powieści Malcolm Bannister jest więźniem, a właściwie tytułowym więziennym prawnikiem, skazanym raczej ku przestrodze, niż za faktyczne przestępstwo finansowe, który teraz świadczy współwięźniom bezpłatną pomoc prawną. Głównie dla zabicie czasu. Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie sędzia federalny, a FBI mimo intensywnego śledztwa nie ma ani jednego tropu którym mogłoby podążyć, Malcolm nie waha się wykorzystać zdobytej w wiezieniu wiedzy na temat mordercy by kupić sobie wolność i ochronę. Zawiera umowę na mocy której opuszcza więzienie, zmienia tożsamość i wygląd,  zgodnie z programem ochrony świadków rozpoczyna nowe życie. FBI tymczasem aresztuje wskazanego im mordercę. Nie mija jednak dużo czasu gdy sprawy zaczynają się komplikować, a wszyscy zaangażowani w przedsięwzięcie, w tym sam Malcolm zaczynają realizować swoje własne plany. 

Książkę czyta się lekko i przyjemnie głównie dlatego, że autorowi udało się sprawić by fabuła wciągała, a wiele prawniczych niuansów, które znajdziemy w książce przeplata  z przykładami faktycznych przypadków lub osobistymi przemyśleniami Malcolma. Sprawia to, że w książce nie ma dłużyzn, choć przez pierwszą, bardzo długą cześć książki, podążamy za wydarzeniami które są dla nas już oczywiste i tak jak sam Malcolm z niecierpliwością czekamy kiedy go w końcu wypuszczą. Potem akcja wyraźnie przyśpiesza. Jest dla mnie największą zaletą fakt, że Grisham posługując się narracją pierwszoosobową – w większość – nie zdradził nam planów głównego bohatera. Podążamy więc z nim, za nim samym próbując zgadnąć, o co właściwie mu chodzi :)

Co do samej fabuły wydaje mi się miejscami nieco zbyt udziwniona a przez to traci wrażenie autentyczności. Nie chce zdradzać nic z treści, ale z perspektywy rozwiązania część planu odnośnie kręcenia filmu, wydaje mi się zupełnie niepotrzebna. Nieco męczyła mnie także zbytnia szczegółowość poszczególnych scen, na przykład to kto co zamówił w restauracji lub co w było daniem dnia :) Wiem, że takie rzeczy tworzą klimat, ale robią to kosztem napięcie. Napięcia w tej książce nie ma. Jesteśmy ciekawi rozwiązania, ale nie znając planów bohaterów, ani ich faktycznych odczuć nie możemy się z nimi identyfikować, a więc nie czujemy także ich niepokoju i niepewności. 

Polecam „Więziennego prawnika” zwłaszcza fanom Grishama, ci z pewnością nie będą czuć się zawiedzeni. Ja choć nie uważam się za jedną z nich także nie jestem :)

Moja ocena:
6/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...