niedziela, 29 marca 2015

Zbuntowana - Veronica Roth


Zbuntowana - Veronica Roth




Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 368




„Zbuntowana” to drugi tom trylogii Veronicki Roth „Niezgodna”. Pierwsza cześć bardzo szybko stała się bestsellerem i bardzo rozbudziła zarówno wyobraźnię czytelników jak i ich apetyty na więcej. Nie wiem, czy książki planowane były, jako trylogia, czy autorka w odpowiedzi na popyt postanowiła po prostu wznowić opowieść. Zakończenie pierwszego tomu jest na tyle otwarte, że pozostawiło niemal nieograniczone pole dla wyobraźni autorki.

Frakcja Erudycji próbuje przejąć władzę w całej społeczności i przy pomocy zmanipulowanych Nieustraszonych przeprowadza atak na praktykujących bezinteresowną służbę bliźnim Altruistów. Tris i jej przyjaciołom udaje się w ostatniej chwili przerwać krwawą symulację. Nie obywa się jednak bez wielu ofiar, wśród których znaleźli się jej rodzice. Tak kończy się „Niezgodna”. Nieustraszoność jest podzielona i rozproszona, Altruiści się ukrywają, Erudyci nie przerywają swych mrocznych planów. Pozostająca w niejakiej izolacji frakcja Serdeczności, bardzo ceni sobie swoją bezstronności i samowystarczalność. To właśnie tam pierwsze swe kroki skieruje Tris wraz z Tobiasem, zmuszeni by uciekać z miasta.

Większa część akcji „Niezgodnej” toczyła się w siedzibie frakcji Nieustraszoności, oprócz pobieżnego poznania zasad funkcjonowania tej niezwykłej społeczności nie mieliśmy okazji poznać niczego bliżej. „Zbuntowana” to wyraźnie zmienia. Pojawia się mnóstwo różnych, głównie nowych, ale także i już dobrze znanych postaci, dzięki którym możemy przyjrzeć się z bliska poszczególnym frakcjom. Trzeba przyznać autorce, że w bardzo interesujący sposób udało jej się oddać niepowtarzalny klimat każdej z grup. Od trochę hipisowskiej Serdeczności po bardzo bezkompromisową Prawość. Co interesujące pani Ruth nie stosuje także uproszczeń i jej bohaterowie nie dzielą się na dobrych lub złych. Wręcz przeciwnie udało jej się stworzyć kilka silnych osobowości reprezentujących niemal wszystkie frakcje.

Niestety jednak, to już wszystkie zalety „Zbuntowanej”. Z mojego doświadczenia wynika, że niewiele „środkowych” tomów serii wytrzymuje konkurencję z pierwszym i finałowym. Nie wiem jeszcze jak wypada „Wierna”, z pewnością jednak „Zbuntowana” jest tomem znacznie słabszym od poprzedniego. Pisałam na początku, że nie wie, czy autorka od razu planowała trylogię, gdybym miała jednak zgadywać, powiedziałabym, że nic na to nie wskazuje. Fabuła „Zbuntowanej” wygląda tak jakby pani Roth przez większą część książki próbowała po prostu zapełnić czymś strony. Bohaterowie kręcą się to tu, to tam, trochę bez celu i sensu, choć ten ruch ma chyba imitować dynamiczną akcję. Całości brak jest spójności, jakiegoś przewodniego elementu fabuły, który łączyłby wątki. Miejscami niestety brak także logiki i ciągłości przyczynowo-skutkowej. Niestety.

Najgorszy jest jednak sposób, w jaki ewoluowała sama bohaterka. W „Niezgodnej” trochę nieśmiała i niedopasowana Beatris zmienia się w pewną siebie i swych możliwości Tris gotową za wszelką cenę chronić swoich przyjaciół. W „Zbuntowanej” mamy jednak już do czynienia, z zupełnie inną postacią: potwornie irytująca dziewczyną, niezdecydowaną, chwieją, drażliwą, a jednocześnie zawsze pewną swoich racji, która sądzi, że to właśnie ona musi wszystkich uratować. Innymi słowy staje się najbardziej denerwującym rodzajem bohatera, który powstaje, gdy autor próbuje przypisać mu zbyt wiele wykluczających się cech. Tris jest przecież tą dobrą, musi, więc cierpieć po stracie rodziców, ale jednocześnie jest tą waleczną, więc nie może się na tym cierpieniu za bardzo skupiać. Wrażliwa, ale nie słaba i melancholijna, aktywna, ale roztropna, rozsądna, ale kochająca szaleństwo Nieustraszoności, empatyczna, ale sprawiedliwa…. Ostatecznie z połączenia tych wszystkich cnót wychodzi postać, z którą czytelnik najchętniej by się rozstał :) Szkoda tylko, że jest główną bohaterką.

Nieco naciągany jest także wątek relacji Tris i Cztery. Żeby nie było zbyt nudno i kolorowo autorka wrzuca jakieś spory, kłótnie czy nieporozumienia, w końcu trzeba o czymś pisać… Wszystko to nie budzi jednak w czytelniku zbytnich emocji, a szkoda, bo Tris i Tobias stanowili w „Niezgodnej” bardzo interesujący duet.


„Zbuntowana” bardzo mnie rozczarowała. Mam nadzieję, że finałowa „Wierna” dorówna okaże się co najmniej tak dobra jak pierwszy tom. 


Moja ocena: 
5/10

piątek, 27 marca 2015

Niezgodna - Veronica Roth


Niezgodna - Veronica Roth




Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 352





Tak, wiem. Wszyscy już dawno przeczytali. A ja nie. Bez jakiejś konkretnej przyczyny, po prostu książka nigdy nie wpadła mi w ręce, a w przypadku fantastyki przeznaczonej głownie dla młodzieży rzadko, kiedy decyduję się na zakup. Czekałam, więc na bardziej sprzyjające okoliczności. Ale potem pojawił się film, a ja, jak na porządnego mola książkowego przystało wyznaję ideologię „najpierw książka potem film”, odłożyłam, więc zarówno jedno jak i drugie. Aż do teraz, gdy przez przypadek natknęłam się na informację, że właśnie pojawia się ekranizacja drugiej części. Bo ile w końcu można czekać? Nieco wspomogłam, więc los i na mojej półce znalazły się już wszystkie trzy części. Okazało się to znacznie łatwiejsze niż przypuszczałam :)

Szybciutko zabrałam się za czytanie i historia równie szybko wciągnęła mnie w utopijny świat powstały na gruzach Chicago. Jest to o tyle łatwe, że autorka posługuje się bardzo ładnym, choć prostym, opisowym językiem. Główna bohaterka wprowadza nas w zasady rządzące jej światem i robi to w sposób na tyle emocjonujący, że natychmiast przykuwa naszą uwagę. Poznajemy ją, bowiem w najważniejszym momencie jej życia, gdy przed całym zgromadzeniem mieszkańców musi dokonać wyporu, który zdeterminuje całej jej późniejsze życie. Muszę przyznać autorce, że takie wrzucenie czytelnika w sam środek emocjonalnej burzy okazało się bardzo skutecznym zabiegiem. Nie tylko udziela nam się całe przerażenie Beatrice koniecznością dokonania wyboru, to jeszcze nie możemy powstrzymać się przed poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie czy wybór ten był słuszny.

Nie ma chyba sensu zarysowywanie fabuły. Napiszę, więc tylko, że nastolatka zmienia frakcję, dołączając tym samym do Nieustraszoności, gdzie ceni się przede wszystkim odwagę. Żeby móc jednak na stałe należeć do frakcji i nie stać się bezfrakcyjną (która to grupa żyje jakby poza nawiasem faktycznego społeczeństwa) dziewczyna musi przejść szkolenie i testy. I nie jest to łatwe zadanie dla kogoś, kto całe swoje życie spędził celebrując cnotę bezinteresowności i poświęcenia.

To właśnie owo szkolenie i sposób, w jaki w jego trakcie zmienia się nasza bohaterka jest głównym tematem „Niezgodnej”. Nieśmiałą Beatris zastępuje bezkompromisowa Tris, która gotowa jest zmierzyć się, że wszystkimi swoimi słabościami, by móc pozostać w Nieustraszoności. Jednym z jej głównych zmartwień okazuje się bycie tytułową niezgodną, czyli osobą posiadającą predyspozycje do przynależności do więcej niż jednej frakcji. Z jakiegoś powodu fakt istnienia niezgodnych bardzo „niepokoi” władze społeczności.

W tym względzie – morderczego szkolenia będącego w rezultacie walką ze swoimi słabościami, książka przypomina mi wiele innych, podobnych pozycji, ale w niczym to jej nie umniejsza. Sam pomysł na frakcje, test wyboru, szkolenie i motyw niedostosowania jest zresztą bardzo ciekawy. Rzecz wypada znacznie gorzej, gdy weźmie się pod uwagę szerszą perspektywę. Autorka pomija milczeniem wszystko, co mogłoby sprawiać „organizacyjne problemy” dla istnienia społeczeństwa w takim kształcie jak przedstawiony. Nawet sam opis funkcjonowania z zasady pozbawionej przywództwa i administracji Nieustraszoności jest raczej dość ograniczony, jeśli chodzi o kwestie praktyczne. Nie czepiam się jednak. W końcu trzeba wziąć pod uwagę, że to książka o nastolatkach przeznaczona dla nastolatków.

Ale nawet z biorąc pod uwagę wyżej zaprezentowaną wyrozumiałość :) muszę napisać, że moment, gdy wydarzenia zawarte w fabule zaczynają wykraczać poza obszar frakcji historia zaczyna robić się nieco dziwna, lub by to delikatnie ująć - chaotyczna.

Wybaczam jednak nawet i to, bo książkę po prostu bardzo przyjemnie się czyta, a głównie o to właśnie mi chodziło, gdy po nią sięgałam.


Teraz mogę zabrać się za film. A potem za drugi tom. I za kolejny film :)

Moja ocena:
7/10

wtorek, 24 marca 2015

Niepewność - Lisa Gardner


Niepewność - Lisa Gardner



Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2015
Ilość stron: 416



Bardzo lubię książki Lisy Gardner, jest ona jedną z moich ulubionych amerykańskich autorek w gatunku sensacja-thriller-kryminał. Drugą jest pani Gerritsen – którą określa się mianem autorki specjalizującej się w thrillerach medycznych. Co według mojej oceny nie jest do końca prawdę, gdyż motyw sekcji zwłok nie czyni książki „medyczną”. Panie te zresztą mają bardzo wiele wspólnego, bo choć różni je styl pisania (Lisy Gardner jest bardziej swobodny, Tess Gerritsen oszczędny i wyważony), to stworzyły one niemal identyczną główną postać kobiecą w roli detektywa.

W przypadku pani Gerritsen chodzi mi oczywiście o Jane Rizzoli, u pani Gardner zaś o sierżant D.D Warren. Obie to postacie niezwykle silne, pełne temperamentu, zaangażowania czy wręcz pasji, z jaką ścigają przestępców, bywają przy tym bezwzględne, czym zasłużyły sobie na respekt w męskim świecie stróżów prawa. Nawet ich osobiste losy są bardzo podobne, obie wyszły za mąż za agentów FBI i obie niedawno zostały matkami (przynajmniej ja jestem w takim właśnie momencie znajomości ich historii, przyznaję, bowiem, że nie czytam chronologicznie). W każdym razie podobieństwa są na tyle duże, że postaci te zdarza mi się mylić, zanim na dobre zagłębie się w lekturze kolejnego tomu.

Dlaczego o tym piszę? Chyba, dlatego, że D.D Warren była tak silną osobowościowo postacią, że zastąpienie ją inną – także kobiecą – wydaje się po prostu jakąś nie do końca udaną próbą naśladownictwa. Tessa Leoni  - która to zastąpiła panią sierżant w roli głównego śledczego jest w porównaniu z poprzedniczką nijaka i mdła. Pani Gardner chciała ją uczynić silną kobietą, ale jednocześnie nie powielać wzorca, w efekcie nie udało się ani jedno, ani drugie.

By pozostać zupełnie szczerą muszą przyznać, że nie czytałam pierwszego tomu, w którym pojawia się Tessa, być może tam autorka poświęca jej więcej uwagi. Wyjaśniałoby to wiele uwag odwołujących się do jakiejś mrocznej historii z jej przeszłości, która jak sądzę, została tam przedstawiona. Oceniając tylko z perspektywy „Niepewności” wygląda to właśnie tak, że niczego charakterystycznego w postaci tej nie widać.

Kolejne pytanie, dlaczego o tym piszę, i w ogóle skąd ten przydługi wstęp, gdy przecież miałam pisać głównie o lekturze „Niepewności”. Otóż chyba staram się odwlec moment, w którym będę musiała napisać, że to po prostu słaba książka. Najsłabsza autorstwa pani Gardner, jaką dotąd czytałam. A jej głównym mankamentem jest właśnie brak spajającej wszystkie wątki głównej postaci.

Wątków jest, bowiem co niemiara, i przez większość czasu zastanawiałam się czyją właściwie opowieść chce nam zaprezentować pani Gardner: zdradzanej żony, która w nieskończoność roztrząsa swą krzywdę – momentami doprowadzając tym czytelnika do szału, sprawę porwania, defraudacji pieniędzy, korporacyjnej wali o władzę, miłosnych zawirowań, mafijnych lub wojskowych porachunków, problemów prywatnego śledczego czy małomiasteczkowego policjanta. W tej książce jest dosłownie wszystko, co przyjdzie wam do głowy. I nie, to nie jest zaleta.  

Rodzina Denbe – Justin, Libby i ich nastoletnia córka Ashlyn została porwana. Ich zamożność wskazuje, że jednym z motywów może być żądanie okupu. Przez kilkaset kolejnych stron poznajemy bliżej wszystkich członów rodziny i prawdę o nich. Ich przyjaciół, wrogów, przeszłość, kłamstwa, tajemnice, słabości i sekrety. Choć to stary i wielokrotnie sprawdzony motyw, to jest on równocześnie wciąż bardzo dobry, bo nic tak nie kusi czytelnika jak odkrywanie, że nic nie jest takim, jakie się na pierwszy rzut oka wydaje. Motyw ten świetnie sprawdził się także w „Niepewności”. I jest to największa zaleta książki.

Co więc jest wadą? Nie do końca przemyślana fabuła. Wiele niedopracowanych fragmentów. Źli bohaterowie niczym z hollywoodzkiej produkcji lat dziewięćdziesiątych. Brak klimatu, a raczej budowanie go za pomocą wywodów podobnych do Libby, która opracowuje plan przekupienia porywaczy za pomocą maślanych bułeczek: „W chwili, gdy Zet wbił wzrok w cynamonową bułeczkę jego powieki zatrzepotały. Nagła dawka maślanego ciasta i lepkiego cukru z cynamonem zaatakowała jego krwiobieg mącąc zmysły…” Naprawdę.

Całość jest zresztą bardzo „amerykańska” i to niestety w tym negatywnym znaczeniu. Autorka serwuje nam kult siły i walki w wydaniu umięśnionych macho z pełnym przekonaniem powtarzających swym kobietom, że nie pozwolą by coś im się stało, gdy ktoś właśnie przykłada im pistolet do skroni. Pełno niedorzecznego patosu i przekonania o doniosłości własnych działań.


Nie wiem skąd to się autorce wzięło, wcześniej niczego takiego w jej książkach nie zauważyłam. Mam nadzieję, że „Niepewność” to tylko jednorazowy wypadek przy pracy potwierdzający tezę, że nawet najlepszym może zdarzyć się słabszy dzień (czy ile tam pisze się książkę :) 

Moja ocena:
5/10

niedziela, 22 marca 2015

Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu


Pan Lodowego Ogrodu - Jarosław Grzędowicz




Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2012
Ilość stron:  545




Nie  czytam polskiej fantastyki, trzymam się z daleka od Sapkowskiego, Pilipiuka, Ziemiańskiego, Piekary czy Dukaja… w zasadzie to nie wiem, dlaczego, ale od zawsze jestem przekonana, że to nie jest coś dla mnie. I choć jeszcze nie zmieniłam zdania, co do całej kategorii (w końcu najtrudniej obala się te najbardziej absurdalne przesądy) to od dzisiaj wiem jedno: zdecydowanie czytam Grzędowicza.

Książka trafiła do mnie przez przypadek i gdyby nie to, że w danym momencie po prostu znalazła się pod ręką, pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła. Jeszcze zaczynając czytać, byłam dość sceptyczna. Tajna, międzyplanetarna wyprawa zapowiadała się jak typowe, pełne technologicznych niuansów, „męskie” sci-fi. Tymczasem Midgaard okazał się planetą rodem z najlepszych powieści fantasy, pełną magii, przesądów, „czyniących” przedmiotów i innych „dziwactw”. Fakt, że bohaterem jest twardo stąpający po ziemi Ziemianin dodaje wszystkiemu niezwykłego uroku.

Vuko Drakkainen został wybrany do specjalnej misji, której celem jest ewakuacja przebywającej na planecie Midgaard grupy badawczej, z którą kontakt urwał się jakiś czas temu. Świetnie przygotowany, wyszkolony i wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt podróżnik wyrusza więc z „prostą” misją ratunkową. Zgodnie z zasadami o nieingerencji ma pozostać biernym wobec wydarzeń i kultury Midgaardu, a jedynie ewakuować mieszkańców stacji badawczej i ewentualnie po nich „posprzątać”. Nic nie okazuje się takie, jakiego Vuko się spodziewał, nikt, bowiem nie uprzedził go, że na Midgaardzie panuje magia…

„Pan Lodowego Ogrodu” zachwycił mnie z dwóch głównych powodów. Po pierwsze pozostaje pod dużym wrażeniem kunsztu autora, któremu udało się stworzyć tak „żywych” i pełnokrwistych bohaterów. Ta historia straciłaby bardzo wiele, gdyby autor nie obsadził w roli głównej postaci tak charakterystycznej. Do bólu racjonalny Vuko za wszelką cenę stara się odnaleźć w świecie pełnym magii. Czasem sarkastyczny, czasem patetyczny, naiwny, sprytny i zabawny, ale zawsze wierny wobec swoich zasad i przyjaciół. Nie da się tej postaci nie lubić. Nawet wiązanki fińsko-chorwackich przekleństw brzmią w jego ustach niczym zaklęcia :)

Po drugie zaś, zachwycił mnie rozmach, z jakim Grzędowicz zabrał się za tworzenie świata Midgaardu. Oprócz Vuko, drugim głównym bohaterem jest młody książę, przyszły władca odległego królestwa. Opisuje on nam swój kraj i swoją historię. A zarówno jedno jak i drugie warte jest poznania. Autor nie ograniczył się do jednolitej wizji świata. Jego Midgaard pełen jest ludów, regionów i krain mających własną zupełnie różną, ale zawsze przebogatą kulturę. I choć jeszcze nie wiadomo jak losy Filara, syna władcy Tygrysiego Tronu połączą się z losami Vuko, to czytelnik może już snuć własne podejrzenia.


Jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że książki zostały podzielone aż na cztery tomy. Wiem, że liczba stron trochę do tego zmusza, ale wolałabym by części było dwie (książki o takiej objętości są wydawana np. „Droga Królów”). Pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” jest w zasadzie tylko wstępem – nawet nie zbliżyliśmy się do tytułowego Lodowego Ogrodu (?) a ja zdecydowanie chce więcej… :)

Moja ocena:
8/10

środa, 18 marca 2015

Cięcie - Sandra Brown

Cięcie - Sandra Brown



Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 448




Sandra Brown była jedną z tych autorek, co, do których zawsze miałam spore wątpliwości – reprezentuje typ kobiecej literatury, tzw. romantycznych thrillerów, w których często wątek romansu skutecznie przesłania wszystko inne. Dotąd jednak wszystkie jej książki okazały się dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Zwłaszcza czytany ostatnio „Wyrok śmierci” utwierdził mnie w przekonaniu, że pani Brown naprawdę jest bardzo dobra w tym, co robi. Czyta się lekko, a fabuła została świetnie przemyślana i starannie dopracowana. Emocje u bohaterów są zaś znaczącym dodatkiem, który jednak nie sprawia, że zasady logiki przestają obowiązywać :)

Tak przynajmniej było w przypadku „Wyroku śmierci”. „Cięcie”, bowiem jest świetnym przykładem na to, że i najlepszym i najbardziej doświadczonym pisarzom zdarzają się „wpadki”. Doświadczenia zaś pani Brown odmówić nie można – napisała i wydała kilkadziesiąt książek, z których wiele stało się bestsellerami. A jednak… no właśnie. Zacznę jednak od tego, o czym jest „Cięcie” a potem napiszę dlaczego czuję się rozczarowana.

Julia jest właścicielką ekskluzywnej galerii sztuki, prywatnie zaś utrzymuje bliskie relacje z pewnym wpływowym biznesmenem. Jej poukładany świat przewraca się do góry nogami, gdy zostaje on zamordowany, a ona jest świadkiem tego wydarzenia. Rodzina zmarłego przewidując, że policja przede wszystkim rozpocznie poszukiwania wśród nich, zwraca się do młodego, ambitnego prawnika, który słynie z tego, że zawsze wygrywa swoje sprawy. Czy podejmie się on obrony Creightona – bratanka zmarłego, na którego w pierwszym rzędzie padają podejrzenia, bowiem to on ma odziedziczyć spadek? Julia ma własne podejrzenia a także pewien bardzo śmiały plan, który łączy się z osobą adwokata…

Zapowiadało się interesująco, i rzeczywiście tak było, niestety tylko przez pierwszych kilkadziesiąt stron. Autorka postanowiła, bowiem wcale nie robić tajemnicy z osoby mordercy – odpowiedź na najważniejsze pytanie, a więc „kto zabił” jest znana niemal od samego początku. Także pytanie „jak” i „dlaczego” nie nastręcza zbytnich trudności. Co więc miałoby tworzyć napięcie i „zmuszać” czytelnika do brnięcia w tę historię? Nie wiem :( Podobnie rzecz ma się z relacjami głównych postaci – zakochują się w sobie przy pierwszym spotkaniu i tak już zostaje. I tyle.


Oparta na prostym schemacie fabuła. Równie schematyczni i płascy bohaterowie, romans, który nie wzbudza żadnych emocji i kryminał, który nie jest kryminałem. I aż trudno mi uwierzyć, że ta książka wyszła spod tej samej ręki, co „Wyrok śmierci” czy „Świadek” :(

Moja ocena:
4/10

poniedziałek, 16 marca 2015

Twarzyczka - Sophie Hannah


Twarzyczka - Sophie Hannah



Wydawnictwo: G+J
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 470




Sophie Hannah jak dotąd była dla mnie autorką zupełnie nieznaną. Po raz pierwszy jej nazwisko usłyszałam przy okazji wydania książki, w której wskrzesza ona słynnego detektywa Agathy Christie – Herculesa Poirota. Nie czytałam, więc nie wiem czy ten zabieg jej się udał – i czy to w ogóle jest wykonalne? – choć podziwiam odwagę, bo trzeba jej naprawdę sporo by chcieć zmierzyć się z samą królową kryminałów.

Postanowiłam, więc przekonać się, kim jest osoba, która ważyła się na taką śmiałość. Zapoznanie się z twórczością pani Hannah było o tyle trudne, że bardzo zależało mi by zrobić to w odpowiedniej kolejności. Nauczona doświadczeniem wiem już, że nie sposób w pełni docenić wartości kryminalnych serii, jeśli nie czyta się ich chronologicznie. Od tygodni polowałam, więc na „Twarzyczkę”, czyli pierwszą książkę z detektywem Simonem Waterhousem w roli głównej. W końcu się udało i natychmiast zabrałam się za czytanie.

Książka mnie w pewien sposób zaskoczyła i nie chodzi o to, że czuję się rozczarowana czy coś w tym rodzaju, bo jest wręcz na odwrót. Po prostu chyba ze względu na postać Christie i Poirota, gdzieś w podświadomości, spodziewałam się czego w zupełnie innym stylu. Tymczasem „Twarzyczka” jest tak współczesna – w każdym tego słowa znaczeniu – jak to tylko można sobie wyobrazić. Od początku jednak…

Alice Fancourt poznajemy, gdy po raz pierwszy wychodzi ona z domu bez swojej kilkutygodniowej córeczki. Spędza miły wieczór w ekskluzywnym klubie fitness i stęskniona wraca do domu, gdzie tymczasem opieką nad dzieckiem sprawuje jej ukochany mąż. I wtedy właśnie, w przeciągu jednej chwili cały jej poukładany świat wywraca się do góry nogami, a dla niej samej zaczyna się koszmar, który potrafią wyobrazić sobie tylko rodzice. Zamiast swojej córki w łóżeczku znajduje zupełnie obce dziecko. Kto uwierzy w porwanie, gdy noworodek spokojnie śpi? Czy detektyw Simon Waterhouse może rozpocząć śledztwo, gdy słowom Alice przeczy nawet jej mąż i ojciec dziecka? Matka zawsze wie, ale czy na pewno? Jedynym wyjściem wydaje się badanie DNA. Tuż przed tym, gdy mają pojawić się wyniki Alice i dziecko znikają…

„Twarzyczka” jest psychologicznym thrillerem, to właśnie na poziomie psychologii postaci dzieje się najwięcej. A postacie te są nietuzinkowe, rozpoczynając od samej Alice, jej męża, teściowej, po policjanta Simona i jego kolegów z pracy. Wszyscy dość charakterystyczni i intrygujący. „Twarzyczka” to mocna książka, bo choć być może nie zaskakuje, to bez wątpienia trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Zaszokowały mnie niektóre sceny, niektóre zniesmaczyły a niektóre wstrząsnęły. A należę do tych czytelników, którym się wydaje, że już niemal wszystko „widzieli”. Tym większe, więc brawa dla pani Hannah.

Przeszkadzał mi trochę język, rozumiem, że za pomocą wulgaryzmów i niewybrednych żartów autorka próbowała oddać klimat policyjnego światka, ale moim zdaniem nie do końca jej się to udało. Konflikty w komisariacie są sztuczne i przerysowane, a dialogi przypominają pyskówki nastolatków. Nie uwierzę, że tak właśnie wygląda praca w policji – raczej, że autorka chciała po prostu urozmaicić fabułę. Wolałabym by tego nie robiła i skupiła się na sprawie Alice i śledztwie zamiast dziwacznych problemach osobistych Simona. Nie ja tu jednak jestem pisarką :)

Ostatecznie całość wypada całkiem nieźle. Interesująca pomysł na fabułę, dobrze skonstruowana intryga, pod wieloma względami zaskakujące zakończenie. I choć trudno wyobrazić sobie książkę bardziej różną od twórczości Agathy Christie, to jak najbardziej polecam.


Ach, i jeszcze jedno. W tej okładce jest coś naprawdę przerażającego, choć trudno powiedzieć, co…

Moja ocena:
7/10

czwartek, 12 marca 2015

Uprowadzona - Aprilynne Pike


Uprowadzona - Aprilynne Pike



Wydawnictwo: Dolnośląskie
Rok wydania: 2015
Ilość stron: 320



Jakiś czas temu w moje ręce wpadła pierwsza część trylogii (tak przypuszczam) „Ocalona” autorstwa Aprilynne Pike pod tym samym tytułem. Byłam mile zaskoczona lekką fabułą i zupełnie nowym pomysłem na paranormalny romans. Tym razem bez wampirów, wilkołaków czy aniołów, ale z przyziemcami – czyli mistrzami kreacji lub destrukcji w roli głównej. Niedawno  ukazała się kolejna część cyklu „Uprowadzona”, szybko zabrałam się więc za czytanie, zwłaszcza, że autorka zostawiła nas z wieloma pytaniami wymagającymi odpowiedzi.

„Ocalona” była czymś w rodzaju wstępu, gdzie razem z bohaterką Tavią odkrywamy jej niezwykłe umiejętności i z rozrzuconych fragmentów składamy odpowiedz na pytanie kim jest. Odpowiedź zaś jest dość tajemnicza. Otóż przyziemcy to istoty obdarzone darem tworzenia  dowolnych rzeczy tylko i wyłącznie siłą umysłu. Mogą więc powołać do życia wszystko od długopisu po góry. Istnieje także przyziemcy obdarzeni odwrotną umiejętnością – darem destrukcji. I jedni i drudzy stowarzyszeni są w dwóch zwalczających się bractwach. W „Uprowadzonej” Tavia ma okazję stać się „gościem” każdego z nich.

Podczas gdy w pierwszym tomie Tavia odkrywała prawdę o sobie samej w drugiej musi się zmierzyć z prawdą o całym świecie. I analogicznie przed takim samym zadaniem stanęła autorka. A kreacja całego świata to już nie lada wyzwanie. Chciałabym móc powiedzieć, że pani Pike się ta sztuka udała, ale nie jestem o tym do końca przekonana. Choć wiele elementów i zagadek zostało opisanych i wyjaśnionych, tak, że czytelnik w końcu zaczyna pojmować o co tu chodzi, to równie wiele zostaje zignorowanych. Autorka postawiła sobie dość ambitne zadanie i odważnie przystąpiła do realizacji, ale mnogość wątków sprawiła, że wszystko wydaje się niedopracowane, jakby postanowiła po prostu pominąć  to co nie pasuje. A czytelnik jak to czytelnik, lubi gdy wszystko ma sens i zgadza się z tym co przeczytał wcześniej.

Sporo miejsca autorka poświęca także sprawom uczuciowym Tavi. Nic w tym dziwnego w końcu taki gatunek. Mamy więc trójkąt Logan – Tavia – Benson. I wszystko byłoby w porządku, gdyby tylko ten pierwszy został obdarzony przez autorkę cechami wskazującymi na osobowość :) Pani Pike nie była jednak dla niego tak łaskawa i ostatecznie jest najbardziej mdłą postacią z całej książki. Momentami naiwnością i niezdecydowaniem drażni także Tavia, ale ostatecznie można jej to wybaczyć :)


Książka jest napisana bardzo lekkim stylem, który sprawia, że bardzo szybko i przyjemnie się czyta. Sporo się dzieje zwłaszcza na początku i końcu książki, bo środek pod tym względem wypada nieco gorzej. Widać, że autorka ma jeszcze sporo pomysłów i nie odkryła jeszcze wszystkich kart. Nie pozostaje więc nic innego jak czekać na kolejną część.  

Moja ocena:
6/10

środa, 11 marca 2015

Pentagram - Jo Nesbø


Pentagram Jo Nesbø



Wydawnictwo: Dolnośląskie
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 376




Ostatnio zupełnie nie nadążam z pisaniem swoich opinii o książkach. Znacznie lepiej wychodzi mi czytanie niż pisanie, ale może to i dobrze. W końcu cały ten blog powstał przede wszystkim dlatego, że uwielbiam książki czytać. Od kiedy jednak zaczęłam taż o nich pisać, robie to już w sposób bardziej świadomy i uporządkowany. Ostatecznie oferta wydawnicza jest tak bogata, że szkoda czasu na dokonywanie złych wyborów.

Piszę o tym dlatego, że wciąż nie wiem co sadzić na temat Jo Nesbø. Pisarz ten ma bardzo wielu fanów swojej twórczości i ja sama dałam się nieraz uwieść temu niezwykłemu, mrocznemu klimatowi jakim przesycone są jego książki. Tak pisać kryminały potrafią tylko Skandynawowie. Oprócz klimatu, który nigdy mnie nie zawodzi, książki mają jednak także fabułę, a z tym, muszę to przyznać, bywa u Nesbø różnie.

Po rewelacyjnym „Czerwonym gardle” przyszła kolej na „Trzeci klucz”, który z kolei zupełnie mnie rozczarował. Strasznie się przy tej książce wynudziłam, i tylko ze względu na watki, których rozwiązania spodziewałam się w kolejnym tomie, doczytałam do końca. Nic więc dziwnego, że podeszłam do „Pentagramu” dość nieufnie, bo choć to już piąta część z Harrym Hole w roli głównej, to wciąż nie wiem właściwie czego się spodziewać.

Okazało się jednak, że moje zastrzeżenia nie znalazły potwierdzenia, a „Pentagram” to naprawdę dobry thriller, z dobrze pomyślaną i instygującą fabułą. Oprócz kolejnego śledztwa i poszukiwania mordercy, w książce znajdują swe zakończenie wątki rozpoczęte w  „Czerwonym gardle” tym samym zamykając tę mini trylogię wewnątrz serii.  Co ciekawe autorowi udaje się tak „przepleść” główne śledztwo z tymi dodatkowymi motywami, że gdzieś tak w połowie skołowany czytelnik już zupełnie nie wie co się dzieje i może tylko obserwować jak autor perfekcyjnie rozplata wszystkie nici prowadząc nas do finału.

„Pentagram” to najlepsza książka autorstwa Nesbø jaką dotąd czytałam. Styl i kunszt autora zdecydowanie ewoluuje i staje się z książki na książkę coraz lepszy – nie licząc tej wpadki z „Trzecim kluczem”. Na uwagę zasługuje świetnie wykreowana postać Harrego – jest naprawdę nie lada sztuką stworzyć postać tak autentyczną a jednocześnie tak nieprzewidywalną. Cieszę się także, że autor oszczędził mu kolejnych strasznych osobistych tragedii, które dotąd spotykały go co książę. W końcu ile ukochanych można stracić?

Gdybym zaś miała podać wady „Pentagramu” to byłoby nią zbytnie efekciarstwo jednej z końcowych scen – zbyt filmowe i to w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ja osobiście wolałabym także bardziej płynną a mniej poszatkowaną narrację. Ale to już chyba po prostu wyznacznik stylu Nesbø.

Mam nadzieję, że kolejne książki z Harrym Hole będą co najmniej równe dobre.

Moja ocena:
7/10



wtorek, 10 marca 2015

Charlotte Link - Lisia dolina


Lisia dolina - Charlotte Link




Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 488




Kilaka dni wcześniej opisywałam swoje wrażenia z lektury „Nieproszonego gościa”, to niesamowite jak bardzo różną się od siebie te książki. Stylem, schematem, sposobem przedstawienia postaci, jakby przenosząc akcję z Niemiec do Anglii, pani Link zmieniła coś znacznie ważniejszego niż tylko scenerię. Już wcześniej pisałam, że autorka tworzy zarówno książki bardzo dobre jak i bardzo słabe, pisząc „Lisią dolinę” zdecydowanie była na fali :)

Wyobraźcie sobie, że staliście się ofiarą porwania. Już to samo w sobie jest straszne, okazuje się jednak, że może nie jest aż tak źle. Porywacz jest jeden i wydaje się całkiem… miły. Ma prosty plan, wasza rodzina przekaże mu pieniądze – nawet niezbyt wygórowaną sumę – on zaś natychmiast was wypuści. Wszystko co musicie zrobić to trochę poczekać, aż porywacz załatwi „formalności”. Pozwalacie się więc zamknąć w drewnianej skrzyni z zapasami jedzenia i czekacie. Czekacie, czekacie i czekacie… a jeśli on już nigdy nie wróci?

Ryan Lee jest nieudacznikiem. Od najmłodszych lat pakował się w najróżniejsze kłopoty i czekał aż ktoś go z nich wyciągnie. Przekroczył jednak limit i za przypadkową bójkę w barze trafia na kilka lat do więzienia. Nikomu nie zdradził swego najmroczniejszego sekretu. Nawet młodej kobiecie, która postanawia się nim zaopiekować po wypuszczeniu na wolność. Dotąd sądził, że tylko on zna prawdę na temat Vanessy, fakt, że kolejna kobieta znika w identyczny sposób jak „jego” ofiara, wszystko jednak zmienia…

Świetny pomysł na fabułę. Autorka przykuwa uwagę czytelnika już od samego początku i z czasem tylko zwiększa napięcie i tępo. Choć przez pierwszych kilkadziesiąt stron można odnieść wrażenie, że niewiele się dzieje, to właśnie dzięki temu możemy zbliżyć się do naszych bohaterów. Zrozumieć ich zachowanie i motywy a przez to cały łańcuch zdarzeń wydaje się bardziej zrozumiały.  


Zrozumiały, choć nie przewidywalny. Autorka uknuła swą intrygę tak sprytnie, że nawet najbardziej uważny czytelnik wpadnie kilka razy w jej pułapki i zostanie wywiedziony na manowce. A to naprawdę spore osiągnięcie zwłaszcza gdy wydaje się, że wszystko już w tym gatunku było. Autorce naprawdę udało się mnie zaskoczyć, a jej rozwiązanie jest całkiem satysfakcjonujące. Wydaje się jasne a przede wszystkim całkiem logiczne. I tylko dziwi czytelnika, że sam na to nie wpadł :)


Moja ocena:
7/10

niedziela, 8 marca 2015

Magik - Magdalena Parys


Magik - Magdalena Parys




Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 624




„Magik” Magdaleny Parys był z mojej strony bardzo przemyślanym zakupem. Zazwyczaj sięgam po książki nieznanych mi autorów pod wpływem impulsu, nie bez znaczenie jest okładka i opis. Czasem spotykam się wcześniej w sieci z jakąś pochlebną opinią i to zazwyczaj wystarcza by mnie przekonać. W przypadku „Magika” nie wystarczyło. Przeprowadziłam całe „rozeznanie” zanim zdecydowałam się w końcu dać tej książce szansę. Skąd ten opór?

Z dużym trudem przekonuje się do polskich autorów. O ile, bowiem jeszcze kryminały są na tyle uniwersalne, że ta wszędobylska „swojskość” mnie nie razi, to „Magik” chwalony jest przede wszystkim za wątki obyczajowe. Co ciekawe są to polsko-niemieckie wątki, więc już niekoniecznie takie swojskie…

Powinnam w tym miejscu napisać w kilku zdaniach, o czym książka ta w ogóle jest. Powinnam, ale okazuje się to nie takie proste. Otóż autorka postarała się by znalazło się tu wszystko. Morderstwa, korupcja, tajemnicze przeszłości, emigracja, ucieczka i presja władz, polityka, przemiany społeczne, polskość i niemieckość, zasady współczesnego dziennikarstwa, policyjnych śledztw, a nawet opis żałoby po śmierci psa…. Uff naprawdę nie jest łatwo przez to przebrnąć i trudno mi jest zrozumieć, dlaczego większość tych rzeczy się w książce znalazła, bo choć wszystko to udało się autorce zaprezentować w całkiem interesujący sposób, to mimo wszystko całość przypomina chaos.

Najwięcej miejsca autorka poświęca postaci Dagmary Bosch, prezentując nam jej cały życiorys od wczesnego dzieciństwa po emigrację do Niemiec, trud odnalezienia się w nowej rodzinie i jej asymilacji do nowego społeczeństwa. Nie oszczędzono nam nawet szczegółów jej dziennikarskiej kariery, ani jej prób odniesienia podobnego sukcesu także w Polsce. Wszystko to bardzo interesujące, ale właściwie tylko marginalnie łączy się z główną osią fabuły, którą są morderstwa. Autorka podobnie postępuje w przypadku innych postaci – wpływowego polityka, policjanta Kowalskiego, i pewnego starego Żyda, który przed wielu laty stracił dwóch synów, gdy próbowali dostać się przez Bułgarską granice na zachód. Po zamieszczeniu tylu biografii na niewiele już zostało miejsca. To też i niewiele się dzieje. Śledztwo w zasadzie rozwiązuje się samo…

Zadziwiające jest także, to, że chodź autorka poświęciła swym postaciom tyle miejsca to są one zaskakująco płaskie i schematyczne. Nie udało mi się w zasadzie zbliżyć do żadnej z nich. Co do napięcia – bo to ponoć thriller – to nie istnieje ono zupełnie. Na uwagę zasługuje zaś klimat multikulturowego Berlina w charakterze tła.


Reasumując. „Magik” jest książką, która z pewnością wymagała od autorki dużego zaangażowania i wiele pracy. Mnóstwo wątków i retrospekcji z pewnością wymagało zapoznania się z wieloma źródłami i ogólnego obeznania w temacie. Do tego świetny warsztat i charakterystyczny styl. Mimo to czuje się rozczarowana. Obiecano mi, bowiem intrygujący thriller, który będę czytała z wypiekami na twarzy, tymczasem „Magik” to w zasadzie powieść obyczajowa.  A ja nie jestem fanką tego gatunku. 

Moja ocena:
6/10

piątek, 6 marca 2015

Nieproszony gość - Charlotte Link


Nieproszony gość - Charlotte Link




Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 524



Książki pani Link są jak los na loterii, nigdy nie wiadomo, co się trafi. Ja osobiście czytałam już jej powieści, które okazały się bardzo dobre (jak choćby „Ciernista róża”), ale także te przeciętne a nawet bardzo słabe (nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o „Ostatnim śladzie”, którego mimo wielu prób nie udało mi się przeczytać).

Pomysł na fabułę w książkach pani Link jest zawsze godny uwagi, gorzej zaś, jeśli chodzi o samo wykonanie. Mam wrażenie, że autorka daje się czasem ponieść emocjom własnych bohaterów, i pozwala by ich wewnętrzny świat zdominował całą fabułę. Nie ma nic przeciwko pogłębionej psychologii postaci, ale gdy przez kilkadziesiąt stron w kółko wałkuje się depresyjne stany smutku i bezsilności (nie wiem naprawdę, czemu większość kobiecych postaci przeżywa właśnie takie emocje) to czytelnik zaczyna żywić podobne uczucia względem samej książki :)

Wracając do „Nieproszonego gościa”… interesująca fabuła. Kilka wątków, które ostatecznie łączą się w jedną spójną opowieść. Zaczyna się od tajemniczego i bardzo brutalnego morderstwa pary spokojnych staruszków. Nic nie wskazuje na motyw rabunkowy, ale kto chciałby chcieć skrzywdzić starsze małżeństwo w ich własnym domu? W jaki sposób związani są z całą tą historia Inga i Marius, młode małżeństwo w trakcie spontanicznej wycieczki po Europie? I jaki wpływ będzie mieć przypadkowe spotkanie z Rebeccą, pogrążoną w rozpaczy wdową, która zdecydowana już jest zakończyć swe życie?

Poznamy także tragiczną historię życia pewnego chłopca, którego wołanie o pomoc nie przebiło się przez biurokratyczną barierę opartą na koneksjach i urzędniczej obojętności. A także pewną kobietę, która będzie musiała w końcu przestać zaprzeczać faktom i uznać, że jej małżeństwo jest już tylko złudą.

Jest, więc cała masa emocji, które autorka starannie i z dużym wyczucie przez nami odmalowuje. To wilki plus, tej książki, chyba największy, jaki udało mi się znaleźć. To jak swobodnie autorka czuje się w sferze ludzkich emocji naprawdę zasługuje na uwagę. To samo jednak, co jest zaletą jest także największą wadą. Otóż książka przypomina raczej powieść obyczajową i to pomimo tego, że teoretycznie dzieje się całkiem sporo. Mamy, bowiem i morderstwo i porwanie, listy z pogróżkami, śledztwo…. wszystko to jednak jakieś takie miałkie… Nie umiem tego inaczej nazwać.


Podsumowując. Książka jest dobra, nie rewelacyjna jak „Ciernista róża”, ale po prostu dobra. I jak każda dobra książka, warta przeczytania :)

Moja ocena:
6/10

wtorek, 3 marca 2015

Wzorzec zbrodni - Warren Ellis


Wzorzec zbrodni - Warren Ellis




Wydawnictwo: Sine Qua Non 
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 296




Długo zastanawiałam się nad lekturą tej książki, bo choć jestem wielką fanką wszelkich kryminałów i thrillerów, to takie hasła i porównania jak te do między innymi filmu „Siedem”, prozy Raymonda Chandlera czy klimatu noir, działają na mnie raczej odstraszająco. Jeśli jest, bowiem coś, czego w tym gatunku nie lubię to jest właśnie klasyczny czarny kryminał w stylu wyżej wspomnianego klasyka gatunku. Budowanie klimatu odbywa się tam kosztem logiczności i jakości fabuły, a to właśnie zagadkę kryminalną uważam za rzecz, która w kryminale powinna być najważniejsza.

Wracając jednak do „Wzorca zbrodni”, naprawdę rzadko, kiedy szumne porównania wydawców mają swoje odbicie w rzeczywistości, postanowiłam, więc podejść do owych haseł z odpowiednią dozą sceptycyzmu i mimo wszystko dać książce szansę. Okazało się to bardzo dobrym wyborem.

Policjant Johna Tallowa w wyniku jednej nieudanej interwencji traci swego partnera, który zostaje zabity na jego oczach, jak i wplątuje się w największą kryminalna intrygę, z jaką kiedykolwiek przyszło mu się zmierzyć. Nie do końca pewny czy nie został przydzielony do sprawy w roli kozła ofiarnego za wszelką cenę próbuje jednak rozwikłać zagadkę prawdziwego arsenału broni zgromadzoną w jednym z mieszkań starej kamienicy. Rzez komplikuje się znacznie, gdy okazuje się, że każda z setek zgromadzonych tam egzemplarzy została użyta do dokonania jakiegoś przestępstwa. John Tallow staje, więc w obliczu poważnego wyboru: albo sam znajdzie mordercę albo rozpęta się biurokratyczno-jurysdykcyjne piekło, gdy każda z tych spraw zostanie wznowiona. Jeśli jego przełożeni na to pozwolą…

Bardzo interesująca książka, w której na szczęście mimo moich obaw budowanie klimatu nie odbywa się kosztem logiki. Autorowi udaje się sprawnie i z dużym wyczuciem stworzyć i pierwsze i drugie. Prezentuje nam mroczne oblicze Nowego Jorku i jego nie całkiem zrównoważonych mieszkańców. Zwłaszcza kreacja głównego „złego” bohatera zasługuje na duże uznanie. Panu Ellis skutecznie udaje się wciągnąć czytelnika w sam środek tego szaleństwa, aż rządzące jego umysłem prawa stają się w pełni zrozumiałe i logiczne. Co do Johna Tallowa jest już jednak nieco gorzej i postać ta jest jak na mój gust trochę za bardzo miałka i nijaka.

„Wzorzec zbrodni” szybko i przyjemnie się czyta. Autor jest oszczędny w środkach nie tylko językowych. Wątki poboczne w zasadzie nie istnieją i całość skupia się niezmiennie na głównej osi śledztwa. Książka nie jest zresztą zbyt długa, a jej ostateczne rozwiązanie niezbyt skomplikowane i raczej mało zaskakujące. Wszystko to jednak sprawia, że jest doskonałą pozycją na spędzenie przyjemnego wieczoru. Czyta się przyjemnie, nawet, jeśli ostatecznie nie ma w sobie nic, co szczególnie zapadałoby w pamięć…


Moja ocena:
6/10

niedziela, 1 marca 2015

Lalki - James Carol


Lalki - James Carol





Wydawnictwo: Wydawnictwo Naukowe PWN
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 344






Kryminał, sensacja i thriller – to moje ulubione gatunki, czasem dla odmiany czytam jakąś lekką fantastykę, nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie te bardziej mroczne pozycje preferuje w pierwszej kolejności. I nie jestem pod tym względem wybredna. Lubię zarówno kryminały – klasykę w stylu Christie -  jak i te całkiem współczesne, mające więcej cech sensacji czy thrillerów. A że czytam dużo, to i trudno jest mnie zaskoczyć. Nie przeszkadza mi powtarzalność niektórych motywów czy rozwiązań, uważam, że nawet ta sama historia opowiedziana przez dwie różne osoby jest już zupełnie inną opowieścią. Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, że cenie sobie pomysłowość autorów – fajnie jeśli pokuszą się oni o oryginalność. Po drugie zaś po to, by pokazać, że nie należy tego robić za wszelką cenę.

Pan James Carol doszedł chyba do wniosku, że skoro w historii gatunku pojawiły się już w roli detektywa niemal wszystkie co ciekawsze indywidua (prawnicy, patolodzy, alkoholicy, emeryci, chorzy fizycznie i umysłowo, a nawet duchowni) to nie pozostaje mu nić innego niż obsadzić w głównej roli geniusza. No, bo czy ktoś kojarzy jakiegoś współczesnego geniusza prowadzącego śledztwo? Z naciskiem na współczesnego, żeby wyeliminować Sherlocka Holmesa – bo to chyba jednak dla pana Carola za wysokie progi.

Mamy więc oryginalnego bohatera – geniusza zajmującego się profilowaniem przestępców. I co dalej? A no nic, bo tutaj właśnie zaczynają się przysłowiowe schody. Bo co dalej z geniuszem tym zrobić? Zapewne Conan Doyle nie miałby problemu ze stworzeniem kryminalnej zagadki na miarę swojego bohatera, James Carol wyraźnie jednak taki problem ma. Rzecz jest bowiem dość kuriozalna – jak nie przecząc geniuszowi bohatera, pozostawić sprawę nierozwiązaną przez kilkaset stron?

Pan Carol postanowił ominąć ten niewątpliwy problem odwracając uwagę czytelnika od wydarzeń i skupiając ją na samym bohaterze -  Jeffersonie Winterze ani na chwile nie pozwalając nikomu zapomnieć, jak wielkim ilorazem inteligencji się on odznacza. Popada przy tym w taką przesadę, że postać ta zamiast interesującej staje się groteskowa i śmieszna. Apogeum przypada na scenę w której Jefferson w  ramach relaksu, nie mogąc spać rozwiązuje kilka skomplikowanych śledztw w drugiej części świata. O ile jeszcze do tego momentu, starałam się traktować tę książkę poważnie, to po tym fragmencie dałam sobie spokój. I nic z wydarzeń, które nastąpiły dalej nie zmieniło już mojego wrażenia. Bo czy może być coś gorszego niż niezamierzone otarcie się o parodię własnej książki?

Bardzo żałuję, bowiem oprócz fatalnego pomysłu na bohatera – a raczej fatalnej jego realizacji, autor miał przy tym całkiem interesujący pomysł na samą zagadkę kryminalną. Przerażający oprawca, który gotuje swoim ofiarom los, który wydaje się gorszy od samej śmierci. Porywa młode kobiety, przetrzymuje i torturuje by na koniec dokonać na nich zabiegu lobotomii i w stanie zupełnie bezwolnym „zwrócić” światu. Ofiary to tytułowe lalki na zawsze pozbawione „duszy”.


Naprawdę bardzo żałuje, że książka jest właśnie taka jaka jest. Bo tak niewiele było trzeba by okazała się bardzo dobrym thrillerem. Mocnym, mrocznym i trzymającym w napięciu do ostatniej strony. Wystarczyłoby tylko usunąć głównego bohatera…


Moja ocena:
5/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...