sobota, 11 kwietnia 2015

Droga Królów - Brandon Sanderson


Droga Królów - Brandon Sanderson



Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 960



Sprawozdanie z lektury pewnej książki

„Droga Królów” to swoisty fenomen, wobec którego nie mogłam przejść obojętnie. Nigdy nie słyszałam o Brandonie Sandersonie – zazwyczaj nie czytam także tego rodzaju fantastyki, jaką on zdaje się reprezentować. Dla tej książki muszę jednak zrobić wyjątek ze względu na rewelacyjne recenzje i komentarze. Setki czytelników – a oni są zawsze najlepszym i najbardziej wymagającym jury – wystawiło najwyższą możliwą ocenę na portalu Lubimy Czytać (przez chwilę sądziłam nawet, że coś się zmieniło w skali ocen, nie znalazłam, bowiem oceny niższej niż 7/10).Cóż, więc innego pozostało mi niż samej przeczytać i dowiedzieć się, co tak niezwykłego jest w tej książce, że sam autor przyznaje, że powstawała prawie dziesięć lat…

Dzień 1.

Zaczęłam. Przeczytałam około 60 stron i pierwszy mój wniosek jest taki, że czyta się źle. Wiem, że to tylko wstęp, a raczej biorąc pod uwagę ilość stron (książka liczy ich sobie niemal 1000) to jest to raczej wstęp wstępu, choć tak naprawdę treść nie ma w sobie nic „wstępnego”. Autor od razu wrzucił czytelnika w sam środek zdarzeń i zasypał całą lawiną informacji absolutnie niczego przy tym nie tłumacząc. Może to jest jakaś metoda, na razie jednak wszystko sprawia wrażenie totalnego chaosu, a ja czuje się jak dziecko we mgle kompletnie nierozumiejące, o czym czytam. Są jakieś rasy istot, krainy, pakty i wojny, magia, walka i obyczaje, i wszystko to wydaje się niezwykle istotne. Ale dlaczego…?

Jeśli mam być szczera, to te pierwsze fragmenty nie powalają także stylem opisu, zwłaszcza scena, w której poznajemy skrytobójcę raczej mnie zmęczyła niż zachwyciła. Ciągłe powtarzanie tych samych zwrotów, „Burzowe Światło”, „odpryskowy”, „wiązanie”. Może gdyby one już coś dla czytelnika znaczyły, to budowałoby to napięcie, ale jeszcze nie znaczą, więc całość opisu wydaje się dość toporna.

Choć 60 stron to jeszcze naprawdę bardzo niewiele, to zdaje się, że poznaliśmy już kilku ważnych bohaterów. Oprócz wspomnianego skrytobójcy posługująco się magiczno-legendarnym ostrzem, także pewnego pechowego żołnierza imieniem Kaladin oraz młodą kobietę z wysokiego rodu, która zgłasza się pod opiekę córki zamordowanego króla, choć zdaje się mieć zupełnie inne plany niż pobieranie nauk. Wszystko to zaczyna się zarysowywać bardzo interesująco :)

Najbardziej zaś intryguje mnie sam świat stworzony przez Sandersona. Pustkowia pełne skał i dziwnych tworów jak „skałopąki” – jeszcze nie wiem, czy to żyje czy nie, ale przede wszystkim interesujące są istoty zwane sprenami: wiatrospreny, życiospreny, a nawet strachospreny i stworzycielospreny.  

Konkluzja po pierwszym dniu wygląda, więc tak: trzeba czytać dalej i robić to szybciej inaczej lektura zajmie mi, co najmniej miesiąc :)


Dzień 2
Niestety nie miałam zbyt wiele czasu i udało mi się doczytać tylko do około 150 strony – tym samym jednak skończyłam fragment oznaczony, jako „część pierwsza”.

Rozdziały dotyczą naprzemiennie historii Kaladina i Shallan. Co ciekawe w przypadku tego pierwszego jeden z fragmentów jest retrospekcją. Zresztą już wcześniej nastąpiło kilka nagłych przeskoków w czasie i „ukrycia” części jego historii, którą jak sądzę, autor będzie odsłaniał. W jego przypadku przeszłość wydaje się równie interesując i ważna jak przyszłość. Jak to się stało, że zamiast kariery chirurga został on żołnierzem, a następnie w wyniku, jakich zdarzeń, stał się niewolnikiem?

W przypadku Shallan nic nie wskazuje na podobne zagadki. Jaj przeszłość wydaje się prosta i monotonna, to teraźniejszość i przyszłość niesie ze sobą najwięcej niewiadomych. Wiadomo już za to – choćby mniej więcej – na czym polega jej plan ratowania swojego rodu.

Historia Kaladina i Shallan osiągnęła pewien punkt i teraz jak przypuszczam autor porzuci ich na jakiś czas, bo „część druga” wydaje się mieć własnych bohaterów. Jestem ich ciekawa, choć przyzwyczaiłam się do tych postaci i trochę się boję, że znów sporo czasu zajmie mi „przystosowanie się”.

Czyta się już zacznie lepiej niż kilkadziesiąt pierwszych stron. Niektóre „rzeczy” zostały dość dokładnie opisane jak choćby spreny, chulle, kamienie pełniące role waluty czy coś, co nazywa się Dusznikiem. Zapomniałam wspomnieć o tym wcześniej, ale wydaniu towarzyszą piękne ilustracje i mapy, które skutecznie wspomagają moją wyobraźnię i pozwalają wszystko umiejscowić. W każdym razie zaczynam się powoli orientować, przynamniej na tyle by rozumieć, o czym czytam :)

Wciąż jednak wiele rzeczy pozostaje niejasnych jak choćby podział na jasnookich i ciemnookich, albo rozróżnienie na bezpieczną i swobodną dłoń. Wiem, że z czasem to się wyjaśni, musze po prostu wykazać się większą cierpliwością :)


Dzień 3
Czytam…
Dotarła do około 250 strony, może troszkę dalej… a więc niezbyt daleko :)

Mam problem z opisaniem swoich emocji podczas lektury, z jednej strony muszę przyznać, że „Drogi królów” nie czyta się „szybko”. Dla mnie naprawdę porywającą książką jest ta, przy której nie zauważamy przewracanych stron, i nic poza samą treścią nie istnieje, tak, że nagle orientujemy się, że właśnie minęliśmy połowę, choć chcieliśmy tylko „zajrzeć” przed snem. Książka Sandersona taka nie jest, a przynajmniej nie jest taka do tej pory – bo choć przeczytałam 250 stron, to tak naprawdę wciąż jestem przy wstępnie, a głupotą byłoby oceniać całość na podstawie początku.

Może źle to ujęłam, „Droga Królów” nie jest nudna, w żadnym wypadku. Muszę przyznać, że całość zaczyna zapowiadać się bardzo interesująco. Autor wprowadził sporo postaci i czytelnik może tylko przypuszczać, w jaki sposób połączą się ich losy.

Chylę także czoła przed Sandersonem i przyznaję się do błędu, bowiem okazało się mimo moich wątpliwości, że wrzucenie czytelnika w sam środek obcego świata bez ani jednego wyjaśnienia okazał się całkiem skuteczną metodą. Sama nie wiem, kiedy zaczynamy się po prostu orientować, i wiele pojęć – z początku tak niezrozumiałych – jest już, choćby tylko intuicyjnie, jasnych.  


Dzień 4.
Wciąż czytam… jestem na około 430 stronie. Nie spodziewałam się, że lektura „Drogi Królów” zajmie mi tyle czasu. W żadnym wypadku nie jest to winą samej książki. Po prostu tak się złożyło, że mam bardzo mało czasu i udaje mi się czytać tylko tuż przed snem. Choć faktem jest także, że książka nie należy do tych, które pochłania się w jeden wieczór, przede wszystkim, dlatego, że jest pełna treści. Niewiele dialogów za to mnóstwu opisów i charakterystyk stanów emocjonalnych bohaterów. Autor niczego nie pozostawia przypadkowi, niczego nie pomija, nie upraszcza wręcz przeciwnie prezentuje nam tak „bogaty” obraz świata, że czytelnik miejscami ma problemy z nadążeniem.

Trzeba się także przyzwyczaić do tego, że wydarzenia toczą się w swoim własnym rytmie – niezbyt śpiesznie. Skończyłam czytać część drugą i zabrałam się za trzecią (z pięciu) tymczasem główne wydarzenia i wątki wciąż dopiero się zarysowują. Mówiąc szczerze liczę w miarę szybko na jakiś przełom, który nieco „rozruszałby” całość, bo choć książka bardzo mi się podoba, to przydałoby jej się trochę dynamiki.


Dzień 5
Skończyłam. Nie wiem, kiedy, nie wiem jak… zabrałam się wczoraj po południu za lekturę i nagle okazało się, że jest pierwsza w nocy, a ja właśnie odwracam ostatnie strony epilogu… A więc jednak :) Mówiąc szczerze przez większość część czasu nie wierzyłam, że „Droga Królów” okaże się warta wystawianych jej ocen. Ba, przez kilkadziesiąt pierwszych stron zastanawiałam się nawet czy na pewno czytam tę samą książkę, co reszt :) A jednak.

„Drodze Królów” trzeba po prostu dać czas. Brandon Sanderson stworzył książkę, która nie powala na kolana tempem akcji, ilością bohaterów, skomplikowanych intryg, czy nawet wyrafinowanym językiem czy innymi wyznacznikami pisarskiego warsztatu. Wręcz przeciwnie większość książki to proste opisy codziennych problemów bohaterów. Co jest, więc w niej takiego niezwykłego? Świat, który stworzył Sanderson. W nim nie ma nic prostego, ani zwyczajnego, ani niedopracowanego. Absolutnie wierzę i rozumiem, że pracę nad książką zajęły autorowi prawie dziesięć lat. W końcu nie stworzył tylko opowieści. On naprawdę stworzył świat. Z jego historią, mroczną przeszłością ukrytą za mgłą niepamięci, bohaterami, wydarzeniami, krainami, kulturami, topografią, nauką i wszystkim innym, co tylko przychodzi nam do głowy. Nie ma czarnych dziur niewiedzy, świat Sandersona jest pełny po same brzegi. 

Nic by to jednak nie dało, prawdziwej historii nie zastąpi nawet najzmyślniejszy opis realiów. Bo to, co najbardziej porusza czytelnika to nie świat, ale żyjący w nim bohaterowie. A Sanderson stworzył nam całkiem sporą gromadkę postaci, których zmagania ze światem obserwujemy. Ilość stron pozwala nam ich nie tylko poznać, ale i obdarzyć uczuciami – budzą naszą sympatię, niechęć, lub podziw. Czasami zaś wszystko to naraz.

Co najbardziej podobało mi się w „Drodze Królów”? Drobiazgi, które nadały wszystkiemu tak wyraźny rys autentyczności, a jednocześnie niezbicie dowodzą nieograniczonej wyobraźni autora. Inne potrawy dla kobiet i mężczyzn, łączotrzcinny, glify w odróżnieniu od pisma, krem niesiony przez deszcz, robaki gnieżdżące się w skałopąkach z nasionami i mnóstwo innych podobnych pomysłów, które razem tworzą niepowtarzalny klimat.

Ok. doszłam do tego miejsca, w którym musze wspomnieć też, o wadach, bo mimo całego zachwytu nad „Drogą Królów” uważam, że książka nie jest ich pozbawiona. Właściwie to sprowadzają się one do jednego punktu. Uważam, że książka jest nieco zbyt „rozciągnięta”, zwłaszcza w jej początkowych częściach, da się zaobserwować też pewne dłużyzny i przestoje. Na przykład większość fragmentów poświęconych Shallan to głównie relacją z postępów jej nauki i sprowadza się do wielu dyskusji z Jasnah nad sensem i znaczeniem nauki i filozofii w ogóle. Nie były to moje ulubione rozdziały, choć rozumiem ich znaczenie.

Co jeszcze mnie martwi? Całość serii „Archiwum burzowego światła” ma ponoć liczyć ok. 10 tomów. Na razie na naszym rynku ukazał się drugi – „Słowa Światłości”, niestety wydanie trzeciego planowane jest na 2016 rok (!). A kiedy następne tomy? Zapowiada się naprawę długie czekanie…


Ach i jeszcze jedno. Sądzę, że tłumaczowi należą się słowa uznania, bo cykl Sandersona musi stanowić pod tym względem naprawdę spore wyzwanie… 


Moja ocena:
9/10

wtorek, 7 kwietnia 2015

Chłopak Nikt - Allen Zadoff



Chłopak Nikt - Allen Zadoff




Wydawnictwo: Feeria Young
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 350




Swego czasu przeczytałam kilka książek z rewelacyjnej serii dla młodzieży CHERUB, autorstwa Roberta Muchamore. Wciąż zresztą planuję przeczytać resztę, gdy tylko wpadną mi w ręce. Cały pomysł opierał się tam na prezentacji kolejnych misji jakie realizuje grupa dziecięcych tajnych agentów, wyszkolonych i wysłanych przez władzę, do zadań z którymi nie poradziłby sobie żaden dorosły. Pamiętam, że nieco wstrząsnął mnie opis szkolenia z pierwszego tomu, jakim zostały poddane dzieci by stać się „prawdziwymi” żołnierzami.

Allen Zadoff poszedł o krok dalej i jego główny bohater nie jest już tylko młodocianym szpiegiem, jego zadanie jest bardzo konkretne. Został wyszkolony nie by walczyć, lecz by zabijać. Tytułowy chłopak Nikt, jest więc po prostu zawodowym zabójcą – jakkolwiek dziwnie to brzmi w odniesieniu do szesnastolatka. Właśnie jego wiek sprawia, że nikt,  nawet ten kto powinie nie postrzega go jako potencjalnego zagrożenia. Czy jednak szesnastolatek nawet najlepiej wyszkolony będzie umiała całkowicie wyprzeć się siebie, swoich marzeń, pragnień i wątpliwości. Zwłaszcza gdy spotka dziewczynę, która w ciągu paru dni zmusi go by zakwestionował wszystko co dotąd było dla niego oczywiste.

Bardzo interesująca i wciągająca pozycja. Taka na jeden wieczór, bowiem czyta się ją naprawdę szybko. Mimo dość trudnej, a w każdym razie kontrowersyjnej treści autorowi udało się zachować lekki ton – w końcu lektura przeznaczona jest dla młodzieży. Choć więc wszystkie odczucia głównego bohatera zostały przedstawione z odpowiednim natężeniem, to jednocześnie książka bynajmniej nie zmienia się w pełen opisów wewnętrznych rozterek moralitet. Być może dlatego tak szybko się czyta, sporo się dzieje, a nawet opisy w jaki sposób nasz bohater próbuje wtopić się w uczniowska społeczność pewnej szkoły, na co ma zaledwie kilka dni, okazują się bardzo interesujące.

Nie bez znaczenia pozostaje tajemnica przeszłości „Benjamina”. Czytelnika niezwykle ciekawi skąd się wziął i dlaczego robi właśnie to co robi. Autor nie szafuje zbyt szczodrze tymi informacjami czytelnik musi poskładać sobie obraz z niewielkich fragmentów. Podobnie jest zresztą z tajemniczymi mocodawcami naszego bohatera, on sam jest przekonany, że pracuje dla władz i strzeże swojego kraju, ale czy na pewno?

Bardzo się cieszę, że pojawiła się już druga część „Jestem misją”. Mam nadzieję, że niedługo trafi ona i w moje ręce :)

Moja ocena:
7/10

piątek, 3 kwietnia 2015

Ukryte w mroku - Peter Robinson


Ukryte w mroku - Peter Robinson




Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 416




Bardzo lubię książki Petera Robinsona, jest obecnie moim ulubionym współczesnym brytyjskim autorem kryminałów. Ten tytuł przypadł mu w udziale głównie za rewelacyjnego „Kameleona”, ale także za stworzenie samej postaci inspektora Banksa.

Nie mogę jednak zacząć swojej opinii, póki w jakimś choćby nikłym stopniu nie uzewnętrznię w jaką frustrację wprowadza mnie tajemnicza polityka wydawnictwa w wyniku, której cały cykl z Banksem zaczął pojawiać się na naszym rynku od 10 tomu (!). To jednak nie wszystko, co prawda żałuję, że nie mogę poznać wcześniejszych śledztw Banska, ale nie to mnie tak denerwuje. Skoro, bowiem wydawnictwo zdecydowało się na cykl Robinsona, to, dlaczego nie wydaje go zgodnie z chronologią? Co decyduje o tym, że tom 13 został całkowicie pominięty, a po nagłym przeskoku do 20 następuję nieoczekiwana zapowiedz 15. Rzecz jest o tyle istotna, że choć każda książka opowiada historię innego śledztwa, to wszystkie prywatne sprawy bohaterów – a są one w książkach istotne - wpisują się w jeden chronologiczny ciąg. Dlaczego więc nie tak są wydawane?

Dorze, teraz, kiedy już trochę się wyzłościłam mogę przejść, do „Ukryte w mroku”. Jest to 20 tom serii z inspektorem Banksem w roli głównej i być może, dlatego, jest to zdecydowanie najsłabsza część, jaką dotąd czytałam. Być może pan Robinson zmęczył się już swoimi bohaterami, może nastał już dla niego czas na jakieś zmiany, bowiem w książce to zmęczenie wydaje się niemal namacalne. Nie ma poprzedniej lekkości, mnogości wątków, skomplikowanej intrygi, ba nie ma nawet tyle odniesień do muzyki, co zazwyczaj. Wszystko za to robi wrażenie „ciężkiego” wetkniętego na siłę i równie na siłę innowacyjnego. Chyba właśnie z tego względu autor zdecydował się przenieść cześć akcji do Estonii, co niestety nie okazało się dobrym rozwiązaniem. Ale o tym za chwilę.

Alan Banks prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa emerytowanego policjanta - Billa Quinna. Ponieważ rzecz dotyczy policji, a plotki głoszą, że zamordowany mógł być ofiarą szantażu, jego pracy uważnie przyglądać się ma policjantka z wydziału wewnętrznego. A nie jest to lubiany wydział. Samo śledztwo zaś, zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, zwłaszcza, gdy Banks zaczyna analizować sprawy, którymi zajmował się Quinn. Zaginiona w Estonii młoda Angielka, kanciarz żerujący na długach najuboższych obywateli, zmuszani so niewolniczej pracy imigranci, prowadzący własne śledztwo młody dziennikarz, tajemniczy szantażysta i estońska mafia. Wszystkie te wątki łączą się ze śmiercią policjanta i tylko dzięki ich rozwikłaniu Banskowi może udać się wskazać mordercę.

Choć samemu pomysłowi na kryminalną intrygę niewiele da się zarzucić, to samo jej przestawienie pozostawia wiele do życzenia. Robinson zawsze przedkładał szczegółowy opis nad budowanie napięcia i akcję. Lubiłam to w jego książkach, nawet, gdy prezentowane przesłuchania czy rozmowy niewiele wnosiły to ostatecznie stanowiły kontekst, z którego czytelnik budował sobie ostateczne rozwiązanie. W przypadku „Ukryte w mroku” autor jednak wyraźnie przesadził i książka, co z trudem przyznaję, jest po prostu nudna. W sprawie śledztw niewiele się dzieje, za to najwięcej miejsca zajmują zupełnie nieciekawe wątki na przykład planowania przez bohaterów swojej dalszej policyjnej kariery lub wewnętrzne spory policji.

Wcześniej wspomniałam, że nawet przeniesienie akcji do Estonii, okazało się błędem. I tak właśnie uważam, bo w przypadku, gdy rzecz działa się w Anglii, autor przynajmniej miał pojęcie, o czym pisał. W przypadku Estonii wyraźnie takiego pojęcie nie ma. Całość jego opisu opiera się na stereotypach zresztą podobnie rzecz ma się – o ile nie jeszcze gorzej – gdy pojawiają się polskie wątki. Autorowi wydaje się chyba, że mieszkańcy Śląska to średniowieczni analfabeci. Ale nie będę się czepiać, bo chyba bardziej niż to irytowało mnie, że cała policja Estonii nie była w stanie odtworzyć okoliczności zaginięcia dziewczyny, co Banks robi po kilku latach od tego zdarzenia w zaledwie jego popołudnie…


Nie, to nie jest dobra książka. Mam szczerą nadzieję, że to tylko jednorazowa „wpadka” i seria z Banksem powróci do poziomu „Kameleona”.

Moja ocena:
5/10

środa, 1 kwietnia 2015

Wierna - Veronica Roth


Wierna - Veronica Roth 




Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 351





Przeczyłam. Po rozczarowaniu jakim okazała się dla mnie „Zbuntowana” przeczytałam „Wierną” głównie by poznać zakończenie i móc raz na zawsze rozstać się z tą serią. No, może niezupełnie. Tak naprawdę, miałam też nadzieję, że będę się przy tej lekturze tak samo dobrze bawić jak przy pierwszym tomie. „Niezgodna” naprawdę miała w sobie „to coś”. Lekka, wciągającą, pełna emocji i wydarzeń. A skoro całość tak dobrze się zaczęła, to jak może się skończyć..?

Veronica Roth w każdym kolejnym tomie przekracza pewne granice, jej historia zatacza coraz szerszy krąg. W „Niezgodnej” większość wydarzeń rozgrywała się w obrębie frakcji Nieustraszoności. „Zbuntowana” wyprowadziła nas na poziom całej społeczności zbudowanej na gruzach Chicago. „Wierna” przekracza i tę granicę i akcja przenosi się poza miasto, poza jego mury a więc i poza cały znany dotąd  bohaterom świat. Co odkryją po drugiej stronie?

Nie chce zdradzać niczego z treści by nie psuć nikomu lektury. Powiem tylko, że sam pomysł autorki na taki „świat” jest bardzo ciekawy i godny uwagi. Niestety już realizacja tego pomysłu zupełnie zawodzi. Pod wieloma względami „Wierna” przypomina „Zbuntowaną”. O ile autorka świetnie radziła sobie z opisem małej, charakterystycznej grupy w pierwszym tomie, to próba przeniesienia się na poziom całej społeczności znacznie ją przerosła. To co w przypadku jednej frakcji można było uznać za nieistotne – czyli wszystkie praktyczne problemy – i pominąć milczeniem w przypadku całego społeczeństwa, albo wymaga wyjaśnienia, albo staje się niedorzecznością. I niestety takie właśnie wrażenie towarzyszyło mi przy lekturze „Wiernej”. Niedorzeczności.

Zdaje się, że pani Roth ma zawsze taki sam pomysł na fabułę, który z uporem powtarza we wszystkich częściach trylogii. A jest nim rewolucja. Wystarczy stworzyć kilka grup, jakiś moralny dylemat stanowiący element podziału, coś co odróżnia jednych od drugich, kilku charakterystycznych przywódców, do tego wmieszać naszych znanych już bohaterów i przepis na książkę gotowy.


Zawiodłam się na „Wiernej”. Niemal wszystko mnie zawiodło, kilkadziesiąt środkowych stron przeczytałam głównie dlatego, że chciałam odłożyć już książkę na półkę. A jednak pani Roth udało się mnie jeszcze raz zaskoczyć. Nie spodziewałam się takiego zakończenia. Odważne i moim zdaniem bardzo dobre. 
Ale to chyba jedynie naprawdę dobra rzecz w tej książce. 


Moja ocena:
5/10

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...