piątek, 31 maja 2013

Uniesienie - Lauren Kate

 

Uniesienie - Lauren Kate


Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 464



"Uniesienie" jest już ostatnią częścią cyklu Lauren Kate poświęconego upadłym aniołom. W pewien sposób jest to część najważniejsza bo zamykająca całą opowieść, to w niej powinny znaleźć się wyjaśnienia wszystkich niejasnych dotąd motywów i niedopowiedzianych wątków. Po rozczarowaniu jakim była dla mnie „Namiętność”, sięgnęłam po ostatni tom, głównie po to by móc w spokoju rozstać się już z tą historią, bez poczucia, że porzuciłam bohaterów gdzieś w czasoprzestrzeni w sytuacji gdy wszystkie rozstrzygające wydarzenia są jeszcze przed nimi. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłam, że co najmniej połowa tej książki jest całkiem niezła i nawet się nie spostrzegłam gdy znalazłam się kilkudziesiętnej stronie, a przecież planowałam dziś tylko „zajrzeć”.
Lucy wraca ze swojej wyprawy w przeszłość bogatsza o wiedzę o perfidnym planie Lucyfera, który chce cofnąć czas aż do momentu upadku. Czyli innymi słowy „wymazać”  kilka tysięcy lat istnienia ludzkości i jak gdyby nigdy nic zacząć jeszcze raz. Oznacza to, że nikt ze znanych Lucy ludzi ani nefilim nigdy się nie narodzi. Aby powstrzymać Lucyfera sprzymierzone w tym celu anioły muszą odszukać relikwie w których zapisana jest przeszłość, a zwłaszcza wiedza o miejscu upadku i się tam udać. Na wszystko zaś mają zaledwie kilka dni, bo spóźnienie w ich wypadku oznacza porażkę.
Pierwsza część książki zajmuje więc szukanie relikwii, i choć trudno tu znaleźć coś co wychodziłoby poza typowy schemat, to przynajmniej sporo się dzieje i nie sposób się nudzić – niezwykli bohaterowie na niezwykłej wyprawie. Przerabialiśmy to już setki razy, ale wciąż można w tym znaleźć coś dla siebie. Potem jednak nasi bohaterowie przechodzą do kolejnego etapu planu powstrzymania Lucyfera – właściwie nie wiadomo na czym dokładnie ten plan ma polegać, ale go realizują. I tutaj niestety ta „dobra” cześć książki się kończy.
Nie podoba mi się pomysł pani Kate na rozwiązanie, wygląda to tak jak gdyby zamierzała wymyślić jak najbardziej zaskakująca i „wzniosłą” wersję, a w przypadku tej historii, to właśnie prostota stanowiła jej urok. Prosta historia miłości śmiertelniczki i anioła, silniejsza niż wszystkie przeciwności, niż życie i śmierć, niż wszystkie klątwy. To był motyw wokół którego osnuto wszystkie poprzednie części. W tej natomiast autorka przenosi akcje na „wyższy” poziom, a kiedy w historii o zakochanej nastolatce zjawia się uosobiony Bóg, to… no cóż, przykro mi, ale dla mnie te sceny są po prostu żałośnie tandetne, zwłaszcza, że opisane z takim patosem.
Nie mogę się powstrzymać przed jeszcze jedną uwagą. Nie podoba mi się wizja miłości jaką roztacza autorka. Uczyniła ona „ziemskie” uczucie silniejszym i ważniejszym od wszystkiego. Lucy zawsze wybiera Daniela, Daniel zawsze wybiera Lucy – to pięknie brzmi, fakt -  ale jest to także akt czystego egoizmu – bo robią tak mimo konsekwencji jakie przynosi to im wzajemnie i jakie przynosi to innym. Autorka zatarła granice między dobrem i złem, postawiła miłość ponad tym podziałem. Postawiła miłość ponad obowiązkiem, poświęceniem i ponad Bogiem. To nie jest sposób w jaki ja rozumiem miłość.
Nie żałuje, że przeczytałam cykl książek pani Kate. Niektóre części mnie zawiodły inne zaskoczyły. Spodziewałam się lekkiej lektury i tak właśnie było i choć nie należę do licznego grona szczególnych entuzjastów, to nie odmawiam tym książkom specyficznego uroku. 

Moja ocena:
5/10

czwartek, 30 maja 2013

Złodziej pioruna - Rick Riordan

 

Złodziej pioruna - Rick Riordan


Wydawnictwo: Galeria Ksiżąki
Rok wydania: 2009
Ilość stron:  400



Rick Riordan „Złodziej pioruna”. Tak, a więc i na mnie przyszła pora by zapoznać się z tą, głośną już i mającą szerokie grono fanów serią książek. Po pierwszym tomie wiem już, że moja przygoda z Percy Jacksonem dopiero się rozpoczyna i wiem też jak mogą zazdrościć mi tego wszyscy ci, którzy swoje egzemplarze odłożyli już na półkę. Znam to uczucie, ja tak zazdroszczę tym którzy nie sięgnęli jeszcze po „Władcę Pierścieni”, nie zagłębili się w magiczny świat "Harrego Pottera" lub choćby podróżowali w czasie razem z Gwendolyn w pełnym uroku cyklu książek pani Gier. Lubię takie książki, podczas ich lektury jestem znów małym dzieckiem z wypiekami na twarzy, które bezkrytycznie wierzy, że świat jest pełen magii. Wystarczy tylko zamknąć oczy.
Świat stworzony przez Ricka Riordana jest pełny boskości, ale jest to boskość w bardzo ludzkim i zrozumiałym wymiarze. Greccy bogowie się po prostu obdarzonymi mocą ludźmi, którzy trwają wraz z cywilizacją zachodu i tak jak ludzie nauczyli się do nowej rzeczywistości dostosowywać.
 To co najbardziej mnie w tym wszystkim oczarowało, to swoboda z jaką pan Riordan wtłacza mitologiczne wątki, które wszyscy jako suche i stare mity znamy jeszcze ze szkoły, do współczesnego, tak cudownie znajomego i normalnego świata. Nadaje starym i zapomnianym już motywom nowe, realne i tryskające mocą życie. A wszystko to z odrobiną ironii, ze zdrowym dystansem, lekko i tak naturalnie, że nawet nie dziwi nas, że meduza jako dobroduszna cioteczka sprzedaje ogrodowe rzeźby, a bóg wojny przemierza Stany na wielkim ryczącym motorze.
Jest jeszcze oczywiście Percy. Można by było napisać, że najzwyczajniejszy chłopak pod słońcem, gdyby nie to, że jest półbogiem i to w dodatku potomkiem samego Posejdona. Budzi sympatię od pierwszej strony i taki już pozostaje mimo, że jego życie wywraca się do góry nogami. Do tego jeszcze Annabeth, Grover i mnóstwo innych postaci. Pełnowymiarowych i – aż chciałoby się powiedzieć autentycznych, gdyby większość nie była żywcem wyjęta z greckiej mitologii.
Nie będę się rozpisywać, ci co mają „Złodzieja pioruna” na swojej liście lektur i bez tego sięgną po książkę, a tych, których wiadoma tematyka nie interesuje nie zamierzam przekonywać.

Moja ocena:
8/10

środa, 29 maja 2013

W samo południe - Nora Roberts

 

W samo południe - Nora Roberts


Wydawnictwo:  Świat Książki
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 560



Nory Roberts nikomu przedstawiać nie trzeba, bo wszyscy mający jakikolwiek kontakt z książkami musieli się natknąć na te sygnowane jej nazwiskiem, nawet jeśli – tak jak dotąd ja – omijali je z daleka. Już wyjaśniam dlaczego. Otóż Nora Roberts kojarzy mi się z typową literaturą kobiecą, a więc lekką, płytką i bardzo ckliwą. W sytuacji gdy tyle (setek, tysięcy?) książek, nie budzi we mnie najmniejszych oporów przed sięgnięciem po nie, te napisane przez panią Roberts po prostu sobie podarowałam.
Dopóki ktoś życzliwy nie uświadomił mi, że pani Roberts słynie nie z ckliwych romansów, ale ponoć świetnego połączenie gatunków – sensacji, thrilleru i powieści psychologicznej i obyczajowej.
Walcząc z własnymi uprzedzeniami postanowiłam dać jej szansę i mój wybór padł na „W samo południe”.

O czym jest ta książka? Przede wszystkim o współczesnej kobiecie, silniej i niezależnej Phoebe MacNamarze, która z powodzeniem pnie się po szczeblach kariery w bardzo męskim policyjnym środowisku. Jest negocjatorem prowadzącym rozmowy z przestępcami, porywaczami czy ludźmi chcącymi popełnić samobójstwo. Ma specyficzną intuicję, która sprawia, że świetnie sprawdza się we wszystkich kryzysowych sytuacjach. Przysparza jej to jednak tyle samo przyjaciół co wrogów. Nie wszystkim bowiem podobają się jej osiągnięcia i spotyka się z niechęcią nawet we własnym środowisku.
Phoebe jest jednak nie tylko świetną policjantką jest także zwyczajną kobietą, córka i matką, zatroskaną o los swojej rodziny. Przywykła do samodzielności i niezależności z oporami przyjmuje pojawienie się w jej życiu Duncana. Nadchodzą jednak chwile kiedy będzie potrzebowała jego pomocy.
Ta książka ma dwie zasadnicze zalety. Pierwszą jest postać Phoebe, świetnie przedstawiony portret współczesnej inteligentnej kobiety, która wie co potrafi i czego chce, a przy tym nie przestaje być wrażliwą i kochającą matką, córką, przyjaciółką - panikującą na samą myśl, że jej bliskim coś grozi. Jest autentyczna.
Drugą zaletą książki są sceny opisujące negocjacje. Tak szczerze mówiąc są to najlepsze fragmenty w całej tej nieco przydługiej historii – pełne napięcia i naprawdę dobrze napisane nadają książce charakteru. Tak na marginesie dziwie się, że pani Roberts nie pisze klasycznych sensacji czy thrillerów, byłaby w tym naprawdę dobra. Niestety nie pisze, a mnie nie pozostaje nic innego jak wspomnieć o wadach „W samo południe”.
O ile, jak już zauważyłam postać Phoebe jest świetnie nakreślona, to jak wiadomo do stworzenia romansu trzeba dwojga. A tutaj druga cześć tego duetu wyraźnie zawodzi. Duncan jest… no właśnie, nie wiem jaki jest, bo nie ma w sobie nic charakterystycznego, poza tym, że jest absolutnie doskonały. Wrażliwy, wyrozumiały, zaangażowany i nawet bogaty by mógł być odpowiednio hojny, ale przy tym oczywiście pozbawiony arogancji czy małostkowości. Ba, nawet wpada w gniew wtedy kiedy trzeba, czyli tylko wtedy kiedy jego ukochana naraża się na niepotrzebne ryzyko.
Po drugie oprócz scen z pracy Phoebe - które są tu zamieszczone gównie po to by podnieść napięcie - nawet nie zawsze łączą się z głównym wątkiem - przez większość książki nie dzieje się zupełnie nic. Nie obyło się także bez schematów, zupełnie bezsensownych dialogów i powtarzających się scen.
Mimo powszechnych, entuzjastycznych ocen, mi „W samo południe” nie przypadło do gustu. Bardzo dobre fragmenty przeplatają się tu z bardzo słabymi, a cała historia choć interesująca podana jest w jakiś, pozbawiony klimatu sposób. Nie  potrafiłam się wczuć w tę opowieść, ale może to kwestia złego nastawienie :(

Moja ocena:
4/10

Książkę przeczytałam w ramach majowego wyzwania Pod hasłem

niedziela, 26 maja 2013

Namiętność - Lauren Kate

 

Namiętność - Lauren Kate


Wydawnictwo: MAG
Rok wydania:  07/2011
Ilość stron: 448



No i stało się. Po przeciętnej pierwszej części, dobrej drugiej (którą na tle poprzedniej uznałam nawet nieco na wyrost za bardzo dobrą) przyszedł czas na trzecią cześć cyklu o upadłych aniołach. I co? Kompletne rozczarowanie. A zapowiadało się tak dobrze.
Po starciu z Wygnańcami na podwórku jej własnego domu, zdezorientowana Lucy, nie wiedząc już kto jest dobry a kto zły, po której sama jest stronie, ani na czym w ogóle ma polegać jej rola w tej wojnie, postanawia wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce. Odważnie wyrusza w przeszłość znikając we wnętrzu Głosiciela. I tu rozpoczyna się akcja „Namiętności”.
Lucy przeskakuje z czasów jednego wcielenia do drugiego kierowana wewnętrzna koniecznością znalezienia odpowiedzi na wiele pytań, a wśród nich tego, czy to co łączy ją z Danielem to prawdziwa miłość czy skutek klątwy. Przede wszystkim jednak chce zrozumieć i przerwać ten straszny ciąg, tak by już na zawsze i bez przeszkód mogli zostać razem. Śladami Lucy podąża Daniel, a także Shelby i Miles – wszyscy chcą uratować ją przed zgubnymi skutkami zagubienia się w przeszłości.
Tyle o treści. Nie chce się rozpisywać. Sięgnęłam po tę książkę licząc na lekką, przyjemną i co tu dużo kryć niezbyt ambitną ale relaksującą rozrywkę, więc nie spodziewałam się wiele. Ale mimo wszystko… Ledwo dotarłam do końca. Przeskoki Lucy ciągną się w nieskończoność absolutnie nic nie wnosząc poza każdorazową zmianą scenerii. Sama Lucy zaś, w momencie gdy tylko na scenie zjawia się Daniel zamienia się w rozhisteryzowaną, głupiutka nastolatkę bezkrytycznie wielbiącą swojego wybranka. Ta dziewczyna jest nawet zachwycona umieraniem, jeśli tylko może przy tym patrzeć Danielowi w oczy.
Nie zdradzę też zapewne zbyt wielu szczegółów ujawniając, że Daniel w swym pościgu przenosi się aż do czasu upadku, a dokładnie tuż przed upadkiem. Ta scena absolutnie mnie zaskoczyła, nie wiedziałam tylko czy śmiać się z niej czy płakać. I jeszcze jedna uwaga. Głosiciele według tego co zostało na ich temat powiedziane, powstały w wyniku upadku, były jego częścią. Jak więc Daniel za ich pomocą mógł wrócić do czasów gdy jeszcze nie istniały?
„Namiętność” to bez wątpienia najsłabsza część tego cyklu – mam nadzieję, że będę tak uważać także po przeczytaniu ostatniej 

Moja ocena:
4/10

sobota, 25 maja 2013

Noc bez brzasku - Alistair MacLean

 

Noc bez brzasku - Alistair MacLean


Wydawnictwo: EM Jolanta Dobosz
Rok wydania: 2003
Ilość stron: 315





Alistaira MacLeana nikomu przedstawiać nie trzeba, nawet jeśli ktoś wcześniej nie czytał jego książek, to z pewnością kojarzy takie tytuły jak „Działa Nawarony” czy „Tylko dla ortów”, na których podstawie powstały głośne filmy. Dziś i te książki i filmy są już klasykami, tak ja za klasyka w dziedzinie thrilleru uchodzi sam MacLean. 
Od razu się przyznaję, że ja po jego książki sięgam niezbyt często – bo choć uważam go za niepodzielnego mistrza w budowaniu napięcia, tak by od pierwszej do ostatniej strony tylko rosło – to nie lubię zimnowojennej tematyki, tajnych agentów, równie tajnych organizacji i jeszcze bardziej tajnych misji i planów. Spora cześć jego książek wokół takich misji została zbudowana – ale na szczęście nie wszystkie. 
„Noc bez brzasku” jest świetnym, klasycznym thrillerem, który ze względu na ograniczoną liczbę odizolowanych bohaterów wśród których ukrywa się morderca, bardzo przypomina także typowy kryminał. 
Na Grenlandii rozbija się pasażerski samolot z kilkunastoma osobami na pokładzie. Na ratunek śpieszy im trójka badaczy arktycznych, jedynych ludzi w promieniu kilkuset kilometrów kwadratowych. Temperatura spada do minus pięćdziesięciu stopni, panuje wieczna ciemność, kurczą się zapasy żywności i każdy najmniejszy błąd może kosztować życie. Rozbitkowie muszą jednak zaryzykować wszystko i wyruszyć w kilkudniową przeprawę, całą nadzieję pokładając w starym traktorze i doświadczeniu doktora Masona i Eskimosa Jackstrawa. To jednak nie wszystko, szybko okazuje się bowiem, że wśród nich znajduje się morderca odpowiedzialny za całą katastrofę, który w każdej chwili może uderzyć ponownie. 
Największym atutem tej książki są postacie – każdy jest indywidualną, rozpoznawalną osobowością, każdy inaczej reaguje na rozgrywające się wydarzenia. Każdy może okazać się mordercą. W niewyobrażalnie ciężkich, skrajnych warunkach na powierzchnię wychodzi wszystko to co w ludziach najgorsze, ale i najlepsze. MacLean zadbał nie tyko o autentyczność postaci, ta opowieść dopracowana jest w najdrobniejszych szczegółach – od arktycznych realiów i wyposażenia stacji badawczej po kwestie samolotu i mnóstwa technicznych niuansów (które jednak nie przytłaczają i są zrozumiałe nawet dla takiego laika jak ja). 
Cóż jeszcze mogę powiedzieć o tej książce? Jest krótka, konkretna, a akcja pędzi tak, że trudno złapać oddech. Świetne dialogi i niepowtarzalny, charakterystyczny dla MacLeana, lekko sarkastyczny ton. A do tego jest napisana tak, że nawet czytając robi się zimno. Po prostu świetna. 

Moja ocena:

8/10

 

Książkę przeczytałam w ramach majowego wyzwania Pod hasłem

czwartek, 23 maja 2013

Udręka - Lauren Kate

 

Udręka - Lauren Kate


Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 464



„Udręka” jest drugą częścią z czterotomowego cyklu „Upadli” autorstwa Lauren Kate. Jej fabuła rozpoczyna się w miejscu gdzie narracja została przerwana w części pierwszej, pozwala to zachować wrażenie ciągłości historii. I choć spotkać możemy pewne powtórzenia, to są one raczej przypomnieniami, a książka przeznaczona jest dla tych, którzy zapoznali się już z wcześniejszą częścią. Inaczej trudno byłoby się zorientować o co tu chodzi.
Między upadłymi aniołami a demonami zostaje zawarty sojusz, czyli czasowo określony rozejm, podczas którego obie siły skupiają się przede wszystkim na ochronie Lucy przed innymi zagrożeniami – zwłaszcza ze strony Wygnańców. Sama Lucy trafia do nowej szkoły w której obecność nauczycieli z obu obozów, a także licznej grupy Nefilim, ma zapewnić jej ochronę. Poznaje więc ona wiele nowych osób i powoli odkrywa świat o którym dotąd jako zwyczajna śmiertelniczka nie miała pojęcia. Jest to, także czas w którym próbuje ona odnaleźć własne miejsce w tym świecie i uzyskać odpowiedzi na wiele dręczących ją pytań.
Powiem od razu, że pomimo opinii jakie słyszałam jakoby ta część cyklu pani Kate była najsłabsza i najnudniejsza, to w mojej własnej ocenie, jest to książka dużo lepsza od swojej poprzedniczki. Ostatecznie nie zdziwię się jeśli uznam ją za najlepszą z całej serii. Co takiego podoba mi się w „Udręce”? To, że Lucy wreszcie zaczyna myśleć i czuć. To, że zaczyna zadawać pytania i analizować sytuacje w której się znalazła, że jej erudycja przestaje się ograniczać tylko do westchnienia „och Daniel!” – być może wynika to z faktu, że postać Daniela w tej części raczej się pojawia niż faktycznie jest - ale dobre i to.
W pierwszej części wszystkie odczucie i przemyślenia Lucy skutecznie przesłaniał fakt iż zakochała się ona w Danielu. Bez problemu przełknęła więc fakt, że jej wybranek jest upadłym aniołem, a ona sama ma za sobą niezliczone żywoty, które kończyły się gwałtownie gdy Daniel raz za razem jednym pocałunkiem pozbawiał ją życia. Dopiero tutaj w Shoreline w samotności Lucy ma szansę się przekonać co to faktycznie oznacza dla niej samej i dla osób jej bliskich, rodziców, przyjaciół i to nie tylko teraz, ale w każdym z jej żyć. I dopiero tutaj Lucy ma szansę naprawdę na te rewelację zareagować czyli zwyczajnie się przestraszyć i zagubić w gąszczu pytań na które nikt nie chce udzielić jej odpowiedzi.
Nieprawdą też jest, że w tej części nic się nie dzieje. Wręcz przeciwnie w porównaniu do „Upadłych”, w drugim tomie cyklu dzieje się całkiem sporo i to od pierwszej strony do ostatniej.  W każdym razie mnie „Udrękę” czytało się bardzo dobrze i mam nadzieję, że następna cześć utrzyma ten poziom.

Moja ocena:
7/10

Upadli - Lauren Kate

Upadli - Lauren Kate


Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 480



Pierwszą część cyklu „Upadli” pod tym samym tytułem, przeczytała już jakiś czas temu, teraz gdy w ręce wpadły mi pozostałe trzy tomy postanowiłam wrócić i przejrzeć tę książkę jeszcze raz. Pamiętam, że wtedy uznałam ją za jedną z wielu opowieści typu paranolmar romance, której bohaterami są nastolatki i właśnie głównie z myślą o  nastolatkach napisaną. Prosta, lekka historia o miłości silniejszej niż życie, śmierć i wszystkie niebiańskie czy piekielne prawa.
Lucy jest zwyczajną dziewczyną na którą spadło w ostatnim czasie sporo nieszczęść, co zaprowadziło ją za próg poprawczaka, a w każdym razie szkoły o zaostrzonym rygorze przeznaczonej dla młodzieży sprawiającej kłopoty. Sama Lucy oczywiście zupełnie tam nie pasuje i z trudem stara się dostosować. Wszystko zmienia się gdy na jej drodze staje dwóch chłopaków: sympatyczny i opiekuńczy Cam oraz niedostępny i tajemniczy Daniel. I choć Cam wydaje się spełnieniem wszystkich dziewczęcych marzeń to właśnie Daniel staje się obiektem każdej myśli, spojrzenia i marzenia Lucy od których to nie jest w stanie się uwolnić mimo wyraźniej niechęci samego chłopaka. Sytuacja znacznie się komplikuje, gdy Lucy coraz głębiej doświadcza obecności „cieni” i innych rzeczy, których w żaden sposób wiedzieć i odczuwać nie powinna.
Pewną wadą książki jest prezentacja całej fabuły z punktu widzenia Lucy, to jej towarzyszymy każdego dnia niezależnie od tego co robi, z kim rozmawia i co myśli. A myśli wyłącznie o Danielu, a jeśli nie o Danielu to o Camie. I tak bez przerwy :(
Mimo wszelkich niedostatków fabuły miejscami bardzo naiwnej Lauren Kate udało się stworzyć w swojej książce ten specyficzny klimat – duszna Georgia przesiąknięta aurą nadnaturalności – rekompensuje on wszystkie poważniejsze braki. A przynajmniej większość. Myślę, że właśnie ten klimat jest tym co zapewniło sukces całej sadze o upadłych aniołach.  
Jeśli więc ktoś ma ochotę na lekką ale wciągającą lekturę i z zasady nie spodziewa się czegoś bardzo innowacyjnego czy ambitnego, to „Upadli” pani Kate mogą okazać się bardzo dobrym wyborem na spędzenie kilku przyjemnych godzin. 

Moja ocena:
5/10

Zanim mnie pokochasz - Beatriz Williams

 

Zanim mnie pokochasz - Beatriz Williams


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 712



„Zanim mnie pokochasz” jest debiutancką powieścią amerykańskiej pisarki Beatriz Williams wydaną zaledwie rok temu. Bardzo szybko została ona okrzyknięta mianem bestseleru i równie szybko przetłumaczona na różne języki. W styczniu ukazało się także polskie wydanie, po które ja, skuszona opisem i okładką szybko sięgnęłam.
„Zanim mnie pokochasz” jest romantyczną opowieścią mieszczącą w sobie wątek podróży w czasie. Fabuła rozgrywa się na dwóch płaszczyznach – współcześnie i w czasie pierwszej wojny światowej. Zarówno wtedy jak i dziś jesteśmy światkami pierwszego spotkania Kate i Juliana i rodzącej się między nimi płomiennej miłości, na którą zdają się być skazani, bowiem zawsze jest to „pierwsze” spotkanie tylko dla jednego z nich.
Pani Williams postanowiła przedstawić nam historię w której miłości nie ograniczają ani prawa czasu ani różnice światopoglądowe i kulturowe. Zetknięcie się Kate i Juliana nie jest tylko spotkaniem się dwóch różnych osobowości, jest także zderzeniem się dwóch osobnych świtów: współczesnego, agresywnego świata Wall Street z hołdującym zasadom lojalności i honoru światem początku XX wieku. Jest to bardzo interesujący zabieg, choć moim zdaniem nieco przerysowany. Każda rozmowa Kate z kolegą z biura – Charliem jest wymianą przekleństw i korporacyjnego żargonu, zaś wypowiedzi Juliana są przesadnie ugładzone – „moja droga”, „najmilsza” i ‘ukochana” . Zresztą cały dwudziestowieczny świat w porównaniu do współczesnego jest po prostu zbyt wyidealizowany tak jak wyidealizowany jest Julian – wcielenie doskonałości, niezawodny w każdym miejscu i czasie.
Największą wadą książki jest jednak jej długość. Bądźmy szczerzy, to jest prosta historia rozpisana na… siedmiuset stronach! Po dobrym początku musimy przebrnąć przez setki stron powtarzających się rozmów, ochów i achów, które absolutnie nic nie wnoszą, by w końcu dobrnąć do przeciętnej w gruncie rzeczy końcówki. Czyta się lekko i szybko muszę to przyznać, ale nie zmienia to faktu, że wciąż jest to siedemset stron, z których co najmniej trzysta jest zupełnie zbędnych.
„Zanim mnie pokochasz” jest w zasadzie przeciętną historią miłosną z elementem fantastycznym w tle. Znamy takich historii już steki i ta niczym się właściwie spośród nich nie wyróżnia. Nie rozumiem skąd tak entuzjastyczne opinie i miano literackiego sukcesu bo to co najwyżej dobry debiut (początki bywają trudne) i przeciętna powieść.

Moja ocena:
4/10

środa, 22 maja 2013

Grzechy anioła - L. H. Zelman

 

Grzechy anioła - L. H. Zelman


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 328




Moja wytrwałość jednak się opłaciła. Po przeciętnej pierwszej i słabej drugie, przyszła kolej na trzecią cześć – „Grzechy anioła” zamykają cykl autorstwa pani Zelman. I w końcu jest to dobra część, a w każdym razie najlepsza z owych trzech.
Nie będę zagłębiać się w fabułę, w końcu jest to zamknięcie całego cyklu, więc lepiej niczego nie zdradzać, napiszę zatem tylko dlaczego ta książka na tle dwóch poprzednich wypada dużo lepiej.
Po pierwsze gówna postać czyli Andrea przestaje być w końcu taka irytująca. Sytuacja sprawia, że zamiast aroganckiego anioła mamy „zwyczajną”, pełną ludzkich uczuć i niepewności dziewczynę, gotową przyznać, że nie wie co robić dalej, gdy ciężar walki spada na Michała i innych aniołów. Nie wygłasza górnolotnych kazań jak to miało miejsce zwłaszcza w części drugiej, ani nie pławi się w chwale boskiego wybraństwa, na czym polegała końcówka części pierwszej. Jest normalna, jest ludzka a więc jest i zwyczajnie sympatyczna. Szkoda, że tak późno.
Po drugie, całą tę - w gruncie rzeczy niemal zupełnie pozbawioną fabuły - opowieść ratuje postać Gabriela. Po tym jak Kaspar zamienił się z pełnego uroku amanta w rozkapryszone dziecko (naprawdę czujemy ulgę gdy znika ze sceny) tylko pojawienie się mrocznego, tajemniczego i fascynującego anioła sprawia, ze przewracamy kolejne strony w poszukiwaniu odpowiedzi kim jest i na czym polega jego zadanie.
Kolejna uwaga dotyczy zakończenia, „rozwiązania” i niestety muszę przyznać, że jest bardzo rozczarowujące. Przewidywalne a właściwie nawet banalne i jakieś takie nijakie.
Co do całej serii, to ma ona swe dobre i złe momenty. Wciąż bardzo podobają mi się postacie aniołów, ich różne osobowości, uwagi na temat świata i wzajemne przekomarzania. Nadaje to książkom specyficznego uroku. Jeśli zaś chodzi o sam pomysł na treść… Andrea porzuca niebo z miłości do Narthangela (nie Kaspara, Gabriela ani nikogo innego) to dla niego traci skrzydła i żyje na ziemi jako śmiertelnik. Szkoda, że to uczucie jest już tylko tłem i jednym z wielu motywów komplikujących fabułę, bo ta romantyczna cześć mnie chciałaby by taka miłość była czymś ważniejszy i nieprzemijającym - siłą która wszystko zwycięża.



Moja ocena:
6/10

wtorek, 21 maja 2013

Bezsenność anioła - L. H. Zelman

 

Bezsenność anioła - L. H. Zelman



Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 336



Jakiś czas temu przeczytała pierwszy tom historii o aniołach autorstwa pani Zelman, gdy więc nadarzyła się ku temu sposobność sięgnęłam więc po drugą cześć z tworzącą cykl trylogii. Jeśli chodzi o „Tożsamość anioła” to miałam i wciąż mam wobec tej historii mieszane uczucia, niektóre elementy – zwłaszcza początek książki – bardzo mi się podobały, niestety końcówkę uważam za całkiem nieudaną i skutecznie zepsuła mi ona odczucia co do całej książki. A jak jest w przypadku „Bezsenności anioła”?
Od razu powiem, że niestety tylko gorzej. Wraz z powrotem Andrei na ziemię, powraca także wszystko to co w cyklu pani Zelman jest najbardziej irytujące czyli sposób w jaki została skonstruowana główna postać. Anioł zamknięty w ciele człowieka czyli ni to anioł ni to człowiek. Andrea ma nowe ciało, nowe, ważne zadanie do wypełnienia i grono uczynnych pomocników w postaci całej anielskiej świty a wciąż jest tak samo irytująca, arogancka i choć niby wszystkowiedząca to nieustannie zagubiona.
Przyznaję, że pomysł jest bardzo interesujący. Sefiry z Drzewa Życia utrzymującego wieczność także wśród aniołów „rozsypane” i ukryte w duszach zwykłych śmiertelników, a wszystko za sprawą złych knowań Samaela. Zadanie Andrei polega właśnie na odnalezieniu i powtórnym połączeniu sefir. I tu zaczyna się problem, bowiem autorka chciała z każdego „nosiciela” uczynić ważną postać i przedstawić nam jego historię. Ostatecznie przypomina to odcinki „Dotyku anioła” zredukowane do fragmentu w którym Monica (tak chyba miała na imię) z błogim uśmiechem oświadcza: „jestem aniołem, Bóg cię kocha”. Ale dziesięć sefir a do tego: Metatron, Rafael, Michał, Kamael, Zadkiel, Sandalfon i Haniel z których oczywiście każdy ma własną osobowość, a do tego oczywiście jeszcze Kaspar, Samael, Narthangel i kilku ważniejszych śmiertelników zwłaszcza Josh, Yvette i pan Faricci, to chyba jednak trochę za dużo, by uniknąć powierzchowności, powtarzalności i skrótów.
Jedyne co przemawia na korzyść tej ksiązki to, to, że czyta się ją lekko i szybko. Prosty język, prosta historia nie wymagająca szczególnego zaangażowania intelektualnego. Jest też kilka całkiem fajnych elementów jak „widzący anioły” Josh i same anioły pomagające Andrei. Szkoda, ze pani Zelman nie poświęciła im więcej uwagi. 

Moja ocena: 
4/10

sobota, 18 maja 2013

Obsesja - Erica Spindler

 

Obsesja - Erica Spindler

 

Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 432




Ponoć Ericka Spindler pisze świetne thrillery. Ponoć na tyle dobre, by błędem było ich nie znać. Postanowiłam to sprawdzić, a pomogła mi przy tym „Obsesja” - wcześniej wydana w języku polskim przez wydawnictwo Harlequin jako „Fortuna”. Szczerze mówiąc gdybym o owym wcześniejszym wydaniu wiedziała być może nie sięgnęłabym właśnie po tę książkę. Nic bowiem, ani opis ani okładka – swoją drogą bardzo ładna – nie sugerowało, że mamy do czynienia z romansem, a nie thrillerem z wątkiem romantycznym. Nie żebym miała coś przeciw romansom jako takim, po prostu muszę mieć szczególny nastrój na tego typu książki, a gdy decydowałam się na wybór „Obsesji” byłam raczej w nastroju na wciągający, pełen napięcia i akcji mocny thriller. Tymczasem…
No cóż, zacznijmy jednak po kolei. A więc treść. Pierwsza cześć książki skupia się na losach Madeleine, młodej matki, próbującej uchronić swoja małą córeczkę przed zgubnym losem jaki szykuje dla niej wpływowa rodzina jej męża. Zdesperowana kobieta decyduje się w końcu na ucieczkę i przez lata ukrywa swą tożsamość dołączając wraz z małą Skye do wędrownego lunaparku. Ich proste życie znów jednaka znacznie się komplikuje i przez kolejne strony śledzimy już dalsze losy małej Skye, nad którą pieczę przejął niewiele starszy od niej Chance I ostatnia część książki, gdy wszyscy nasi bohaterowie są już dorośli, a przeszłość i pochodzenie Skye zaczyna istotnie wpływać na jej los.
Zacznę od tego, że pierwsza część jest naprawdę dobra, a z pewnością lepsza niż dwie pozostałe i najbardziej z nich wszystkich przypomina thriller. Napisana prostym, jasnym językiem wciągająca historia kobiety, która za wszelką cenę chce ochronić swoje dziecko przed złem, którego jest boleśnie świadoma. Pewne walory ma także część druga, przypominająca bardziej powieść obyczajową, choć jak na mój gust zbyt naiwną i schematyczną ale pełną też swoistego uroku pierwszej nastoletniej miłości. Najgorzej pod tym względem wygląda rozwinięcie i zakończenie książki, które jest niczym innym jak typowym, nieco tandetnym romansem, gdzie zarówno Skye jak i Chance na każdej następnej stronie kolejno zmieniają zdanie, czy się kochają czy jednak nie. Owa trzecia cześć i zakończenie, pozbawione nawet suspensu – od początku bowiem znamy plany Griffena i jego rodziny - najbardziej mnie rozczarowała.

Pewną schematyczność, naiwność a nawet niedorzeczność niektórych motywów mogłoby jeszcze zrównoważyć pogłębione studium postaci – bo tutaj potencjał był naprawdę duży, ale niestety tak nie jest. Mimo całego dramatyzmu, ba nawet pomimo całej „romantyczności”, pełnej poświęcenia miłości matki i obsesyjnym pragnieniom Griffena – wszyscy oni są płascy i nieprzekonujący. Szkoda. 
 Nie ulega wątpliwości, że pani Spindler ma niezwykłe umiejętności pisarskie, sprawnie i gładko posługuje się piórem i być może inne jej książki bardziej przypadłyby mi do gusta. Ta niestety mnie rozczarowała i oceniam ją jako co najwyżej przeciętną.



Moja ocena
5/10



Wyspa kłamstw - Lisa Jackson, Nancy Bush

 

Wyspa kłamstw - Lisa Jackson, Nancy Bush


Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2011
Liczba storn: 368



Mam ogromny problem z opisaniem swoich wrażeń dotyczących tej książki. Przyczyna jest jedna i dość oczywista otóż „Wyspa kłamstw” zupełnie mi się nie podobała. To co mniej oczywiste zaczyna się wtedy gdy próbuje ubrać w słowa to, dlaczego mi się nie podobała. Naprzód jednak kilka słów o treści.
Laura, choć naprawdę Lorelei jest młodą kobietą pracującą jako pielęgniarka w jednym ze szpitali. W swojej pracy może ona wykorzystać wyjątkowy dar jakim jest „wyczuwanie” schorzeń pacjentów, ale to tylko jedna z jej szczególnych umiejętności. Inną, dużo mniej przyjemną, jest specyficzna mentalna więź, która łączy ją z Justicem Turnbullem tak, że „słyszy” jego komunikaty w swojej głowie. To także nie byłoby jeszcze czymś tak bardzo niezwykłym – cała rodzina Laury czyli jej liczne siostry posiadają nadnaturalne zdolności – gdyby nie fakt, że Justice jest psychopatycznym szaleńcem, którego życiowa misja polega na wytropieniu i zabiciu każdej z nich. Kiedy więc udaje mu się uciec z zamkniętego szpitala psychiatrycznego jego głównym celem staje się Laura, która mimo zagrożenia nie decyduje się schronić wraz z resztą sióstr za murami ich odgrodzonego od świata domu, ale z pomocą dziennikarza Harrisona postanawia stawić mu czoła.
Fabuła zapowiadała się więc interesująco. I mogłoby się wydawać, że zawiera  wszystko co trzeba do stworzenia naprawdę dobrej powieści. Mamy młodą kobietę z nadnaturalnymi zdolnościami, która choć sama wie w jak śmiertelnym niebezpieczeństwie się znalazła, to nikt jej przecież nie uwierzy. Mamy młodego dziennikarza w którym Laura zaczyna budzić fascynację jakkolwiek sceptycznie traktuje jej zdolności. Mamy grono żyjących w izolacji kobiet z charyzmatyczną przywódczynią Catherine na czele, która skrywa mnóstwo własnych tajemnic. Mamy także środowisko policjantów próbujących wytropić uciekiniera, jego psychiatrę, który ponosi cześć winy, za tę ucieczkę, a nawet grupę nastolatków, których cała ta historia fascynuję. Mamy także oczywiście samego Justica i wiele innych pobocznych wątków. Może nawet zbyt wiele.
Książka zyskałaby większą klarowność gdyby część z tych historii została nam oszczędzona, nie tworzyłoby to takiego wrażenia chaosu, jak gdyby autorki nie mogły się zdecydować o czym chcą pisać. Byłoby znacznie ciekawiej gdyby zredukowały liczbę postaci i skupiły się na historii Laury. Teoretycznie to ona i Harrison są głównymi postaciami w tej książce. Po drugie, osoba Laury jest niezwykle irytująca – niezdecydowania, chwiejna, nudna i nie przekonująca. Na przemian odważna i przerażona. A szkoda, bo postać jak i cała historia miała w sobie duży potencjał. Po trzecie, książce zupełnie brak klimatu – wszystko jest jakieś takie płaskie.
Dziwi mnie, że wszystkie recenzje, które do tej pory czytałam na temat tej książki były tak entuzjastyczne. Do mnie „Wyspa kłamstw” zupełnie nie trafiła, ale no cóż o gustach się nie dyskutuje.

Moja ocena:
4/10

Noc jest moją porą - Mary Higgins Clark

 

Noc jest moją porą - Mary Higgins Clark


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2005
Ilość stron: 232




Pani Higgins Clark jest moim wielkim odkryciem tego miesiąca, nie ma się więc co dziwić, że gdy tylko nadarzyła się okazja sięgnęłam po kolejną jej książkę – ze względu na interesujący tytuł – padło na „Noc jest moją porą”, thriller, sensację i kryminał w jednym.
Moja pierwsza książka Mary Higgins Clark – „Śmierć wśród róż” została wydana w 1995 roku i plasuje się jako kilkunasta z kolei w karierze autorki (już dwa lata później polskie wydanie) i może stanowić świetny przykład doskonałego pisarskiego warsztatu. „Noc jest moją porą” znajduje się na liście niemal dziesięć płodnych lat później – dziwi mnie więc bardzo, że w porównaniu z poprzednią jej treść wydaje się dość banalna. Nie jest to zła książka, wręcz przeciwnie, ale po prostu już wiem, że panią Higgins Clark stać na znacznie więcej.
O czym jest „Noc jest moją porą”? Centralnym motywem jest szkolny zjazd absolwentów podczas, którego specjalne odznaczenia ma odebrać kilku byłych uczniów za swe szczególne osiągnięcia w różnych dziedzinach. Wśród wyróżnionych ma być także Alison, która ginie tuż przed zjazdem. W trakcie spotkań okazuje się, że jest ona już kolejną kobietą z jednak klasy, która w ciągu ostatnich lat straciła życie. Ta statystyka jest zbyt duża, by mogło to być dziełem przypadku. Nie ma wątpliwości, że mordercą – który mówi o sobie Pan Sowa -  jest jeden z uczestników zjazdu. Odkrycie kto nim jest ma szczególne znaczenie zwłaszcza dla Jean, która zdaje się być następna na liście jego ofiar. Wszystko oczywiście bardzo się komplikuje bowiem niemal każdy w tej grupie skrywa swe sekrety, tajemnice i niezabliźnione rany z czasów szkolnych lat, które mogłyby być motywem. 
Tyle o treści. Książkę czyta się łatwo i lekko. Choć z założenia miała być thrillerem to napięcia jest w niej niewiele – jesteśmy ciekawi co stanie się dalej i kim okaże się morderca, ale strach czy niepokój bohaterów nieszczególnie się czytelnikom nie udziela – a szkoda bo książka dużo na tym traci. Główną przyczyną tego stanu rzeczy jest zbyt duże grono postaci – co najmniej kilkunastu ważniejszych i drugie tyle pobocznych. Sprawia to, że z konieczności zostają oni ograniczeni do imienia i nazwiska – płascy, schematycznie i nieznani. Nawet motywy i odczucia Pana Sowy mimo poświęconych jego przeżyciom fragmentów są nie do końca jasne i pozbawione dramatyzmu.
Mimo to wciąż jest to bardzo dobra książka, a kilka elementów szczególnie mi się podobało – jak historia Marka Fleishmana, wszędobylski Jake Perkins i motywy Szekspira. Mimo więc moich, trochę wygórowanych oczekiwań, nie czuję się całkowicie zawiedziona. Wciąż uważam, że pani Higgins Clark jest świetną pisarką i wiem, że sięgnę po kolejne jej książki. 

Moja ocena:
6/10

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Pod hasłem

środa, 15 maja 2013

Ostatnia noc w Chateau Marmont - Lauren Weisberger

 

Ostatnia noc w Chateau Marmont - Lauren Weisberger



Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 480



Długo mi zajęło napisanie tych kilku słów na temat moich wrażeń po lekturze „Ostatniej nocy w Chateau Marmont” pani Weinberger, głównie dlatego, że ostatnimi czasy zupełnie opuściła mnie wszelka wena, toteż dużo czytam odpuszczając sobie pisanie. W przypadku tej książki postanowiłam się jednak trochę wysilić, przede wszystkim dlatego, że obawiam się, że dość szybko ją zapomnę.
Sięgając po „Ostatnią noc…” wiedziałam tylko, że autorką jest ta pani, która napisała „Diabeł ubiera się u Prady” na podstawie, której powstał głośny swego czasu film. Książki nie czytałam, ale spodziewałam się czegoś lekkiego, zabawnego i stricte kobiecego. I właśnie taką powieść dostałam. Od razu poskarżę się jednak, że w skład mojej listy oczekiwań wchodził ten specyficzny rodzaj humoru z jakim w filmie zaprezentowano świat wielkiej mody. Niestety „Ostatnia noc w Chateau Marmont” nie jest komedią, ba w ogóle nie ma w niej nic śmiesznego. To typowa powieść obyczajowa opisująca zmienne losy małżeństwa poddanego nagłej próbie jaką okazuje się sława i wkraczający w ich dotąd zwyczajne życie show-biznes.
Książkę łatwo się czyta, właściwie ja pochłonęłam ją w jeden dzień mimo sporej liczby stron. Osobiście uważam, że kilkadziesiąt pierwszych można bez żalu opuścić niewiele na tym tracąc. Potem zaczyna robić się ciekawie, aż momentami naprawdę trudno się oderwać. Całość jest lekką i przyjemną opowieścią w nieco bajkowej scenerii – stricte bajkowe jest także zakończenie. Jeśli ktoś lubi takie historie to jak najbardziej polecam. Jeżeli jednak ktoś spodziewał się czegoś głębszego, fascynującego czy mniej przewidywalnego, to obawiam się, że będzie zawiedziony. Przyznaje, że ja właśnie trochę tak się właśnie czuję, w końcu nazwisko autorki do takich oczekiwań upoważniało.
Treść jest w zasadzie bardzo prosta i naprawdę trudno doszukać się jakichkolwiek pobocznych wątków. Postacie są nieliczne, a oprócz głównej bohaterki, wszystkie są płaskie i potraktowane całkowicie szablonowo. Co do głównej postaci zaś, to mimo, że jak czytałam w licznych opiniach uważa się ją za irytującą, dla mnie osoba Brook była jednym z nielicznych walorów tej książki. Autentyczna, prawdziwa i normalna kobieta, która nie radzi sobie ze zmianami jakie nastąpiły w jej małżeństwie, pracy i życiu.
„Ostatnia noc w Chateau Marmont” ma w sobie coś letniego i wakacyjnego. Polecam więc tym, którzy nie wiedzą w co się zaopatrzyć podczas urlopu czy długiej podróży pociągiem. 

Moja ocena:
6/10

Śmierć wśród róż - Mary Higgins Clark

 

"Śmierć wśród róż" - Mary Higgins Clark


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 1997
Ilość stron: 224



Jak każdy maniakalny czytelnik lubię te momenty, kiedy odkładając książkę, mogę stwierdzić, że coś odkryłam – a czytając „Śmierć wśród róż” właśnie odkryłam Mary Higgins Clark i sądzę, że będzie to dłuższa znajomość.  Nie wiem jak mogłam do tej pory nie zetknąć się z książkami tej niezwykle popularnej amerykańskiej autorki thrillerów – napisała ich już naprawdę sporo (co mnie niezwykle cieszy).
O czym jest „Śmierć wśród róż”? Tytuł przywodzi na myśl klasyczny kryminał, coś w stylu Agathy Christie, gdzie najważniejszym elementem jest skomplikowana zagadka kryminalna wokół której skupia się śledztwo i cała akcja. Tak właśnie jest w przypadku książki pani Higgins Clark – główna postać Kerry robiąca karierę w biurze prokuratora generalnego, przypadkowo trafia na ślad, który wskazuje, że skazany dziesięć lat wcześniej za zabicie żony mężczyzna może być niewinny. Okrzyknięta wtedy przez prasę mianem „śmierci wśród róż” zbrodnia i towarzyszący jej proces stał się przełomowym wydarzeniem w zawodowym życiu wielu ludzi, niechętnie więc dziś spoglądają oni na próby „odgrzebywania” tej sprawy, co nie rozwiewa jednak coraz większych wątpliwości Kerry co do winy odsiadującego trzydziestoletni wyrok, Skipa.
Tyle o treści, a co tak bardzo podobało mi się w tej książce?
Po pierwsze jest świetnie skonstruowanym klasycznym thrillerem, w którym wszystkie części „układanki” tworzą spójną, zgrabną całość.
Po drugie, to co w książce podobało mi się najbardziej – główna postać kobieca. Dawno, naprawdę dawno nie czytałam książki której bohaterką byłaby silna, inteligentna i niezależna kobieta, a nie zagubiona księżniczka czekająca, aż jej partner ją uratuje, a potem jeszcze wytłumaczy jak to zrobił. Być może, jest to już kolejny powód dla którego „Śmierć wśród róż” wyróżnia się według mnie na tle innych, licznych książek. Otóż jeżeli autorkami thrillerów są kobiety, to nieodmiennie pojawia się tam rozbudowany wątek romansowy (jak u Nory Roberts) mniej lub bardziej „ogłupiający” bohaterów. W „Śmierci wśród róż” uczucie pojawiające się między  Geoffem a Kerry jest tylko zarysowane i przede wszystkim nadaje im głębi i autentyczności, a nie zmienia nagle w chimerycznych, niekompetentnych idiotów.
Po trzecie (względnie czwarte) – liczna grupa postaci dla których śmierć Suzanne miała szczególne znaczenie. Mamy więc całą plejadę osobowości i charakterów. Jest: ojciec dziewczyny – chirurg plastyczny, jej mąż odsiadujący wyrok i jego zrozpaczona matka, pacjentka doktora Barbara, a także senatorska para Jonathan i Grace, przedsiębiorca oskarżony o przestępca podatkowe i jego adwokat będący byłym mężem Kerry, a nawet złodziej obrabowujący domy towarzyskiej śmietanki z dzieł sztuki. A do tego bardzo liczne grono innych osób i choć czasem drugo- czy nawet trzecioplanowych to zawsze zarysowanych tak, że tworzą spójne osobowości.
Po… kolejne – tło śledztwa. Tak jak i Kerry obracamy się w prawniczym środowisku na szczeblu gdzie zaczyna się ono łączyć z polityką. Nie lubię thrillerów politycznych, ale tutaj to minimum polityczno-kadrowych kalkulacji pozwala nadać opowieści znamion autentyczności - bez naiwnej wiary w bezwzględną sprawiedliwość sądów, ale i bez pesymistycznej wizji molarnego upadku całego systemu.
Ok. teraz wady. Głównym zarzutem do książki jest to, że miejscami jest nieco nużąca, a to dlatego, że oprócz odkrywania przez Kerry faktów z przeszłości, w teraźniejszości naprawdę niewiele się dzieje. Jeżeli więc ktoś szuka książki wypełnionej akcją i trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony to z pewnością nie jest to książka dla niego. Gwoli sprawiedliwości dodam jednak, że osoba mordercy niemal do końca zostaje wielką niewiadomą.
„Śmierć wśród róż” jest po prostu bardzo dobrą pozycją w swoim gatunku. Mnie w każdym razie przypadła do gustu i pozytywnie zaskoczyła. Dlatego też taka a nie inna ocena. 
Jeszcze jedna uwaga co do wydania, mam nadzieję, że wydawnictwo Prószyński wznowi nakład, bo książkę można już dostać tylko w bibliotekach i antykwariatach i być może tym razem opatrzy ją jakąś ładniejszą okładką, bo ta raczej odpycha niż zachęca :( 

Moja ocena:
8/10

sobota, 11 maja 2013

Pamiętaj - Sharon Sala

 

Pamiętaj - Sharon Sala


Wydawnictwo: Harlequin
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 322



Dziś dla odmiany romans, dla odmiany, bo tym razem klasyczny, czyli taki, którego główny motyw polega na wzajemnych relacjach między dwójką bohaterów. Choć w „Pamiętaj” znalazło się także miejsce dla wątków sensacyjnych o tym jednak za chwilę.
Zacznę więc od tego, że jest chodzi o owe zmieniające się relację, to sytuacja jest dość nietypowa. Od pierwszych stron książki nie mamy najmniejszych wątpliwości, że Clay i Frankie, są szczęśliwym i kompletnie w sobie zakochanym małżeństwem. Sytuacja jednak znacznie się komplikuję, kiedy Frankie nagle po prostu znika. Rozpoczyna się poszukiwanie, śledztwo, oczekiwanie czyli innymi słowy świat Claya zupełnie się wali. Niemal dokładnie po dwóch latach od tego wydarzenia Frankie nagle pojawia się w domu. I co jest jeszcze dziwniejsze zupełnie nie pamięta owych dwóch lat swojej nieobecności. Sytuacja jest jak musicie przyznać dość niewiarygodna, ale abstrakcyjnie intrygująca. Z punktu widzenia Claya, który przeżył niewyobrażalny dramat po stracie żony jak i z punktu widzenia Frankie, dla której czas stanął w momencie sprzed zniknięcia. W każdym razie jest to ciekawy motyw i nawet jeśli nie do końca wykorzystany to z pewnością dość oryginalny,
Teraz o tym co w książce jest najsłabsze, czyli wątku sensacyjnym. Pani Sale zdecydowanie jest pisarką specjalizującą się w romansach. I niech tak zostanie, choć muszę przyznać, że element ten ma w jej książce też pewną wartość komiczną. Otóż zło u pani Sale jest brzydkie, ciamajdowate i głupie. I takie są też wszystkie negatywne postacie.
Cóż jednak z tego? Czy nie po to by zetknąć się z idyllicznym światem miłości czytamy romanse?

Moja ocena:
5/10

wtorek, 7 maja 2013

Podsumowanie kwietnia



Podsumowanie kwietnia

Tak wiem, skandalicznie późno jak na podsumowanie, ale cóż to nie tylko moja wina – wiosna też ma w tym współudział :)
Ubiegły miesiąc nie obfitował tak jak poprzednie w nadmiar wolnego czasu, toteż statystycznie nie wypada on tak dobrze, jak luty czy marzec. Mimo dobrych chęci w nawale zajęć zwyczajnie brakło mi czasu na czytanie. Na szczęście jednak nie o ilość ale jakość tu chodzi a pod tym względem kwiecień pozytywnie się wyróżnia.
Zacznę jednak od przypomnienia książek pod znakiem których upłynął mi czytelniczy marzec. Wyznaczyłam sobie wtedy za zadanie nadrobienie zaległości w książkach dla młodzieży zwłaszcza tych z wątkiem fantastycznym i wtedy też zaopatrzyłam się w dwie pierwsze części cyklu pani Cabot inspirowanej mitem o Persefonie. Przeczytałam je dopiero w kwietniu i muszę przyznać, że zarówno „Porzuceni” (moja ocena 5/10) jak i „Świat podziemi” (m. o. 6/10) są może niezbyt oryginalnymi, ale przyjemnymi i lekkimi lekturami. Podobnie sprawa ma się z „Dotykiem Gwen Frost” (m. o. 6/10) pani Estep, która wprawnie przeplata obraz współczesnej rzeczywistości z watkami mitologicznymi umiejscawiając akcję i nieco zagubioną bohaterkę w Akademii Mitu.
Na tym miałam skończyć swoja małą przygodę z literaturą dla młodzieży w najbliższym czasie, ale niestety wpadł mi w oko zwiastun filmu nakręconego na podstawie książki autorstwa pań Garcia i Stohl, i wydał mi się na tyle interesujący, że postanowiłam przedtem sięgnąć po książkę. Nie był to jednak dobry pomysł, bo „Piękne istoty” (m. o. 5/10) okazały się lekturą na wskroś przewidywalną a przede wszystkim nudną. Mama nadzieję, że film okaże się jednak lepszy.  
Potem, kiedy już zaplanowałam sobie kilka poważniejszych i nieco „mocniejszych” lektur w ręce wpadł mi „Nefilim” Thomasa Sniegoskiego (m. o. 4/10) a także dość dziwaczna opowiastka „To ja cię pokochałam, to ja cię zabiłam” (m. o. 3/10). Jak widać po ocenach, nie był to z mojej strony najlepszy wybór. Ale może właśnie dlatego zdecydowałam się w końcu sięgnąć po klasyczny kryminał autorstwa także klasyka, którego ja w tej roli dopiero poznaję a więc „Kto zabił panią Skrof (m. o. 7/10) Mika Waltariego. A kiedy udało mi się już przekroczyć przysłowiowy Rubikon, dalej poszło już samo. A moja potrzeba „mocnej” lektury poprzez thriller „Jedenaście godzin” (m. o. 7/10), autobiograficzną opowieść „Strefa cienia. Trzy lata z psychopatą” (m. o. 5/10), kryminał „Na granicy” (m. o. 7/10) a także wstrząsającą powieść „Tarantula. Skóra w której żyję” (m. o. 7/10) została w końcu zaspokojona i mogła osiągnąć swe apogeum w „Jedynym dziecku” Jacka Ketchuma. Wybory te okazały się bardzo trafne, a wszystko to bardzo dobre i godne polecenia książki.
Na koniec wspomnę jeszcze o „Whisper. Nawiedzony dom” (m. o. 6/10), którą to książkę znalazłam na półce jako jedyną pasującą do kwietniowego wyzwania „Pod hasłem” w ramach którego ją przeczytałam.
Na koniec więc trochę statystyki:

Zrecenzowane: 13
Średnia ocena miesiąca: 5,61
Średnia wszystkich ocenionych książek: 5,48
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...