środa, 20 lutego 2013

Oszukana - Sarah Smith, Kate Snell

 

Oszukana - Sarah Smith, Kate Snell

Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 342



Ta książka jest naprawdę wstrząsająca. Nie jako historia sama w sobie, ale jako historia, która wydarzyła się naprawdę.
Treść książki to opowiadana częściowo przez samą Sarah Smith historia wielkiego oszustwa, którego ofiarą  padła wraz z dwójką przyjaciół ze studiów, kiedy wmówiono im, że grozi im niewyobrażalne niebezpieczeństwo ze strony IRA. Przerażeni i pełni obaw o własne życie i życie swoich najbliższych skrupulatnie stosują się do poleceń osoby, która jak twierdzi próbuje zapewnić im bezpieczeństwo, a faktycznie wyłudza od nich i rodzin ogromne sumy a ich samych poddaje coraz to bardziej despotycznej i poniżającej kontroli. Po miesiącach i latach życia w niepewności i strachu nie chcą już nawet uwierzyć, że stali się ofiarami wielkiej manipulacji. Konsekwencje dopuszczenia do siebie prawdy wydają się zbyt przerażające. 
Tak, ta książka jest poruszająca i pełna napięcia, mimo, że od pierwszych storn wiemy co się wydarzy i jak się skończy. Autorki postawiły sobie jednak za zadanie nie zaskakiwanie nas nagłymi zwrotami akcji, ale próbę wyjaśnienia i opisania jak to mogło się stać, że dorośli przecież ludzie pozwolili uczynić ze swego życia piekło, nie kwestionując niczego. Czy to  się im udało?
Przyznam, że w mojej ocenie nie do końca. Być może dlatego, że miałam spore problemy z identyfikowaniem się z narratorką. Skąpe opisy jej przeżyć są niewiarygodne i pozbawione głębi. Jak mamy wczuć się w tragizm jej losów skoro zostajemy zasypani całą masą bardzo suchych faktów. Nie czujemy jej zmęczenia, jej żalu, jej bólu co najwyżej jej bezwolność i obojętność. Być może są to główne emocje jakie jej towarzyszyły, ale mówimy przecież o dziesięciu latach - nie mogą być jedyne. 
W całą tę historię trudno jest uwierzyć, zapewne dlatego jest tak wstrząsająca. Kolejne kłamstwa i oszustwa nawet dla czytelnika stają się z każdą kolejną strona coraz bardziej męczące. Autorki przestawiając nam tak dokładnie kolejne poczynania  Roberta Freegarda chciałby być zapewne jak najbardziej wierne prawdzie, ale kompozycyjnie i literacko książka sporo na tym traci i staje się nużąca.
Polecam mimo wszystko. Książka Shary Smith i Kate Snell odkrywa przed nami nowy, zupełnie nieznany wymiar okrucieństwa i piekła jakie jedni ludzie mogą urządzić drugim. Ja w każdym razie jeszcze długo będę się zastanawiać jak to wszystko mogło się stać i czy Robert Freegard sam wierzył we własne iluzje?

Moja ocena:

7/10

Ludzie wiatru - Viviane Moore

 

Ludzie wiatru - Viviane Moore



Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B.
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 320 


"Średniowieczna zagadka kryminalna!Powieść w duchu Imienia róży Umberto Eco.
Kunsztownie poprowadzona intryga, mroczne podziemia, skrywane tajemnice, niebezpieczne namiętności, podstępne zbrodnie, niezaspokojona żądza władzy. A wszystko na tle wiernie oddanych realiów epoki" 
Tak, taki właśnie, między innymi, kuszący napis wydawcy umieścili na okładce „Ludzi wiatru” a gdy dołożyli do tego graficznie piękną okładkę, pokusa okazała się nie do odparcia. Przynajmniej dla mnie. No i cóż, jak to zwykle bywa w przypadku książek, które trzeba reklamować powołując się na inne książki – wielkie rozczarowanie.
Nie, nie byłam aż tak naiwna by sądzić, że ktoś byłby w stanie konkurować z Eco. Nie wiem więc sama na co liczyłam, mistrza można w końcu co najwyżej kopiować – a w tym przypadku wyszło to dosyć marnie. I to jest według mnie największy błąd autorki, gdyby tak uparcie nie starała się wzorować na „Imieniu róży”, „Ludzie wiatru” byliby całkiem przyzwoitą powieścią. Ale od początku.
Średniowieczna zagadka kryminalna, ograniczona zamknięta grupa postaci, historyczne realia i tajemniczy mistrz – mędrzec ze wschodu, wraz ze swym młodym uczniem w roli detektywów. Brzmi znajomo, prawda?
I trzeba przyznać autorce, że umieszczenie akcji w tak odległych historycznie czasach jak średniowieczna Normandia jest posunięciem niezwykle ambitnym i ryzykownym. Trzeba przecież zmierzyć się z realiami ówczesnego świata – sytuacją polityczną, gospodarczą, obyczajową, kulturowa, czy choćby tak ważnym szczegółem jakim jest język czy wiedza medyczna. Podziwiam autorkę za tę próbę nawet jeśli nie do końca udaną. Może ze względu na tę trudność, wszelkie opisy miejsc i zdarzeń zostały ograniczone do minimum. Nie wiemy jak wygląda zamek, komnaty, stajnie, ruiny kaplicy. Nie wiemy jak ubrane są postaci poza tym, że mają szaty lub/i płaszcz. Nie wiemy jak wyglądają posiłki, nie znamy barw, dźwięków ani zapachów. Słowem nie dostajemy nic, czym wyobraźnia czytelnika mogłaby się pożywić. Nic co mogłoby oddać nastrój, stworzyć klimat. Wiem, może się czepiam, ale nie mogłam uwolnić się od wrażenia, że czytam nie książkę, ale jej suche streszczenie.
Całość ratuje oczywiście wątek kryminalny. Przesadą byłoby twierdzić, że jest jakoś szczególnie pasjonujący czy zaskakujący, ale bez wątpienia ciekawy.
„Ludzie wiatru” to pierwszy tom serii. Nie wiem czy sięgnę po kolejne. Być może. W końcu głównym zarzutem do tej książki jest to, że wydawana nadmiernie rozbudza swoimi porównaniami czytelnicze apetyty. Gdybym nie spodziewała się tak wiele, nie czułabym się tak rozczarowana.

             Moja ocena:
6/10

Książę mgły - Carlos Ruiz Zafon

Książę mgły - Carlos Ruiz Zafon

Wydawnictwo: MUZA S.A.
Data wydania: 2010
Ilość stron: 200

Opis:
Rodzina Carverów (trójka dzieci, Max, Alicja, Irina, i ich rodzice) przeprowadza się w roku 1943 do małej osady rybackiej, na wybrzeżu Atlantyku, by zamieszkać w domu, który niegdyś należał do rodziny Fleishmanów. Ich dziewięcioletni syn Jacob utonął w morzu. Od pierwszych dni dzieją się tutaj dziwne rzeczy (Max widzi nocą w ogrodzie clowna i dziwne posągi artystów cyrkowych), ale ważniejsze, że dzieci poznają kilkunastoletniego Rolanda, dzięki któremu mogą to i owo dowiedzieć się o miasteczku (np. historię zatopionego w wodach przybrzeżnych, pod koniec pierwszej wojny, okrętu "Orfeusz") i poznać dziadka Rolanda, latarnika Victora Kraya, który opowie im o złym czarowniku znanym jako Cain lub Książę Mgły, chętnie wyświadczającym usługi, ale nigdy za darmo. Coś, co dzieciom wydaje się jeszcze jedną miejscową legendą, szybko okazuje się zatrważającą prawdą. 




Książę mgły to jedna z lepszych książek jakie ostatnio czytałam, a raczej odsłuchałam bo w jej przypadku zdecydowałam się na audiobooka w jak zawsze rewelacyjnej interpretacji Piotra Fronczewskiego.
Ta książka to czysta magia. I to nie w żadnym z banalnych wydań. Przyznam, że trochę nie rozumiem dlaczego według autora "Książę Mgły" jest powieścią skierowaną do młodszego czytelnika, chyba tylko ze względu na ową magię. Ale, któż z nas dorosłych uzna magię za niegodną swej uwagi? Zawłaszcza gdy jej drugie dno sięga rzeczy tak poważnej jak istota zła. W gruncie rzeczy nawet postacie nakreślone przez Zafona są jak najbardziej dojrzałe i gdyby nie ich metryka z którą autor nas zaznajamia nic nie wskazuje na ich młody wiek.
A poza tym, przyznam się, też do tego, że od dawna, żadna książka nie wydała mi się tak autentycznie straszna. Nikt o tym nie uprzedzał, ale możecie mi wierzyć, że plastyczność opisów Zafona, który dosłownie czaruje obrazem, sprawia, że scena w której Max samotnie w czeluściach starego domu ogląda amatorskie nagrania zmarłego Jackoba a za oknem rozlegają się dźwięki nadciągającej nawałnicy, godna jest pierwszorzędnego horroru. Mnie przywodzi na myśl film pod tytułem „Sierociniec”.   
Zafonowi nie udało się oczywiście uniknąć pewnych nieścisłości w fabule, by nie rzecz nawet, że niedorzeczności zwłaszcza w przypadku historii opowiadanej przez Latarnika. Ale któż mógłby mieć mu to za złe, skoro jesteśmy tak oczarowani oprawą graficzną i klimatem, który dosłownie wciąga nas w inną przestań i czas.
Może owo niesamowite operowanie obrazem jest charakterystyczną cechą Zafona, pamiętam bowiem, że właśnie ona najbardziej urzekała mnie w „Cieniu wiatru”. Zamierzam się przekonać sięgając po inne tytuły i  to już niedługo.
Bez wątpienie polecam i to nie tylko młodszemu czytelnikowi.

Moja ocena:

8/10

poniedziałek, 18 lutego 2013

Nevermore. Kruk - Kelly Creagh

Nevermore. Kruk - Kelly Creagh

Wydawnictwo: Jaguar
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 520




Wszyscy wiemy, że istnieje już cały dział literatury, który określa się mianem paranormal romance. O tym jak jest mody i ile ostatnio wydanych książek można do niego zaliczyć, też wszyscy wiemy, wystarczy wejść do pierwszej lepszej księgarni. Ostatnio jednak zdałam sobie sprawę ze stereotypowości względów z jakich owy dział omijam. A mogę się przecież mylić. W końcu uwielbiam czytać, wcale nie oczekuję, że książka musi być ambitna, wybitna i głęboka. Może być prosta, lekka i urocza. I przecież nie mam nic przeciwko literaturze dla młodzieży, ani fantastyce do niej skierowanej. Uwielbiam Harrego Pottera, cykle pana Baccalario i wiele innych w podobnym klimacie. Dlaczego więc nie paranormal romance? W kocu znajomość Sagi Zmierzch to chyba trochę za mało by się zrazić do całego nurtu.
Postanowiłam więc to sprawdzić i sięgnęłam po grubą księgę o jak się okazało znamiennym tytule „Nevermore. Kruk”. No i cóż…
Naprzód owszem jest prosto, lekko i uroczo. Trochę tandetnie i ckliwie, ale co tam. Jest szkoła, różowa czirldelka, tajemniczy got, szkolny projekt, szkolne problemy, lekka atmosfera z mrokiem czającym się w tle. Jest ok. Przynajmniej czytamy i naprawdę nie sposób przestać. A oto przecież chodzi.
A potem, kiedy już zaczynamy się lekko niecierpliwić, autorka funduje nam przewrót o sto osiemdziesiąt stopni i lądujemy w mrocznym świecie snów inspirowanych twórczością Poego. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że do Poego tu naprawdę daleko. Nie ma klimatu – przynajmniej dla mnie, można się nie zgadzać. Jest za to chaotycznie, irracjonalnie i  męcząco, kiedy przez kilkadziesiąt stron wędrujemy razem z nic nie rozumiejącą bohaterką po pozbawionym sensu świecie. A kiedy w końcu docieramy do końca tej podróży odczuwamy głównie rozczarowanie.
No cóż. Nevermore to nieudana próba obalenia moich stereotypów. Nie jest do jakaś bardzo zła książka. Nie, wcale. I nie wątpię, że wielu osobom może się podobać, ale do mnie jej klimat po prostu nie trafia. Ja, po drugą część nie sięgnę, bo choć rzadko mi się to zdarza wcale nie jestem ciekawa co będzie dalej. Mi nie pozostaje nic innego niż zaopatrzyć się w jakiś inny tytuł z nurtu i spróbować jeszcze raz ;)
Ocena jest głównie za Poego.

Moja ocena:
4/10

niedziela, 17 lutego 2013

Cierpliwość pająka - Andrea Camilleri

Cierpliwość pająka - Andrea Camilleri


Wydawnictwo:Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 262

Opis:
Mieszkańcami Vigaty wstrząsa wiadomość o uprowadzeniu pięknej studentki Susanny. Rzecz jest o tyle dziwna, że powszechnie wiadomo, iż jej rodzina nie będzie w stanie zebrać żądanego okupu. Sprawa staje się jeszcze dziwniejsza, gdy porywacze, zamiast starać się jak najdyskretniej kontaktować z ojcem porwanej dziewczyny, czynią to za pomocą telewizji. Komisarz Montalbano zaczyna dostrzegać w tej sprawie przemyślną, pełną fałszywych tropów intrygę utkaną przez cierpliwego pająka. Lecz nawet w konstrukcji tak na pozór doskonałej jak pajęcza sieć można znaleźć jeden słaby punkt.



Miałam problem z napisaniem recenzji tej książki, zwlekałam cały dzień zastanawiając się co właściwie chce napisać. I w końcu się za to zabrałem i muszę napisać po prostu, że z jednej strony jestem pod dużym wrażeniem, a z drugiej czuję się jednak trochę rozczarowana.
Naprzód co mi się podobało. Po pierwsze: włoska prowincja, urokliwa, klimatyczna, przepełniona zapachem dobrego jedzenia i szumem morza w tle. Świetny klimat, jasny słoneczny i tak zupełnie inny od skandynawskich kryminałów, do których ostatnio przywykłam.
Po drugie: objętość. „Cierpliwość pająka” czyta się nie kilkanaście a kilka godzin i choć jak zapewne każdy mól książkowy uwielbiam dłuuugie książki, to w tym przypadku jest to zaleta. Wszystko jest wyważone i akuratne, tak w treści jak i ilości, a autorowi udało się zmieścić wielowątkowy kryminał w książce przeciętnej wielkości. Jestem tym być może tak zachwycona ze względu na „Ostatni ślad” pani Linke, przez który bezskutecznie próbuję przebrnąć od ponad miesiąca ;(
Po trzecie, wielka zaleta Camilleriego jaką jest ukłon w stronę klasyki kryminału w tworzeniu postaci głównego bohatera, komisarza Montalbano i samego wątku kryminalnego. Trudno obejść się bez skojarzeń z twórczością Agaty Christie i Sherlockiem Holmesem. Sam komisarz jest właśnie taką postacią klasycznego detektywa, trochę ekscentryczny, egocentryczny i odrobinę irytujący, ale jednoczenie zabawny i wrażliwy i trudno go nie lubić. Ale jest też postacią na wskroś współczesną więc nie czujmy się zaskoczeni ilością przekleństw, które padają z jego ust.
A po czwarte i jest to zarazem pierwszy punkt krytyki (wiem, że to dość nielogiczne): wątek kryminalny. Bardzo konkretny, porządny, żadnych niespójności: zagadka, ślady,  hipotezy i jasne rozwiązanie. Tylko… no właśnie, chciałoby się czegoś więcej. Jakiejś głębi, jakiego dna. I przede wszystkim mniejszej przewidywalności.
Naprawdę trudno czuć się zaskoczonym. Myślę, że większość czytelników już w połowie wie, to do czego komisarz z takim trudem dochodzi. Może nie z trudem, ale z pewnością w kilku dziwacznych przebłyskach, kiedy już mamy nadzieje na szybkie rozwiązanie ale zamiast tego akcja kolejny raz zwalnia. Nie chce zdradzać treści więc nie mogę napisać jaśniej.
I ostatni już zarzut. Scena w której komisarz „wpada” na rozwiązanie obserwując na swej werandzie pająka snującego nić pajęczyny, jest, no cóż, po prostu bardzo tandetna.
Podsumowując. Cierpliwości pająka Camilleriego to przyzwoity kryminał spełniający wszystkie wymagania gatunku. Przyzwoity i nic więcej. 

Moja ocena:

6/10

piątek, 15 lutego 2013

Czerwone liście - Paullina Simons

Czerwone liście - Paullina Simons


Wydawnictwo: Prószyński
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 387

Opis:
"W lesie nieopodal akademików college’u Darthmouth w Nowej Anglii zostaje znalezione ciało jednej ze studentek, Kristiny Kim. Zamarznięte zwłoki przeleżały ukryte w śniegu dziewięć dni. Nikt z kolegów nie zgłosił zaginięcia dziewczyny, nikt też nie próbował jej szukać. Nieszczęśliwy wypadek czy zabójstwo? Śmierć Kristiny Kim pozostaje tajemnicą, lecz znacznie większą zagadką okazuje się życie dziewczyny. Kristina i troje jej przyjaciół – Conni, Jim oraz Albert – studiowali razem, wspólnie spędzali wolny czas i byli ze sobą bardzo blisko. Lecz mimo tak wielkiej zażyłości tamci troje zaskakująco mało wiedzieli o zmarłej. Każde z nich ukrywa jednak własne sekrety, które stara się poznać prowadzący śledztwo detektyw Spencer O’Malley. Stopniowo z plątaniny faktów i zeznań wyłania się szokująca prawda..."





W końcu zdobyłam się na odwagę i postanowiłam opisać swoje mieszane odczucia jakie towarzyszyły mi podczas lektury „Czerwonych Liści”. To jest dziwna książka, w moim mniemaniu nie do końca udana, ale z tego co zdążyłam się zorientować, jest jedną z pierwszych, które wyszły spod pióra pani Simons, co może w jakimś stopniu usprawiedliwiać tę niedoskonałość.
Całość składa się z trzech części z których najgorsza niewątpliwie jest pierwsza. Wydawca łaskawie uprzedza nas w opisie z okładki, że główną postać – Kristinę Kim - spotka tragiczna śmierć, a akcja książki dotyczyć będzie odkrywania przebiegu tego dramatycznego zdarzenia. W napięciu więc czekamy na owego trupa – nie przemawia przeze mnie krwiożerczość, ale przecież obiecano nam, że sięgamy bo pełen napięcia kryminał – tymczasem mozolnie brniemy storna po stronie przez melodramatyczną opowieść o studenckim czworokącie w którym każdy kocha każdego. A poziom tego opisu, a zwłaszcza dialogów niczym nie ustępuję południowoamerykańskiej telenoweli. Tego po prostu nie da się czytać. Ale z uporem brniemy dalej, z nadzieją, że trup wszystko zmieni.
I jest lepiej. Naprawdę. Część w której detektyw O’Malley prowadzi swoje śledztwo i zaczyna wszystkich przesłuchiwać, jest naprawdę dobra. W końcu mamy problem by odłożyć lekturę, bo niecierpliwie chcemy wiedzieć co się stało. Ale mogło być lepiej nawet tutaj. Gdyby autorka zrezygnowała z całej pierwszej części, wstępu, który jest zupełnie niepotrzebny i niepotrzebnie zmniejsza napięcie w części drugiej. Posłużę się przykładem. Kiedy O’Malley pyta Conni o zadrapania na twarzy, a ona odpowiada i kłamie wcale nie jesteśmy tym ani zaskoczeni ani ciekawi, bo już znamy prawdę. Nie odkrywamy jej razem z detektywem. Większość jego pytań jest z naszej perspektywy zupełnie zbędna. To sprawia, że historia strasznie się dłuży. Ale znów brniemy dalej, strona po stronie czekając na rozwiązanie, na emocje, na to coś co nas zaskoczy i wstrząśnie, na wielki finał. I co? I nic. Niczego takiego nie ma. Może kogoś takie rozwiązanie satysfakcjonuje, jak dla mnie autorce zwyczajnie zabrakło pomysłów.
Ale mimo wszystko jest to naprawdę dobra próba napisania naprawdę dobrej książki. Pani Simons niewątpliwie ma duży potencjał. Inna sprawa czy go wykorzysta. Ja w każdym razie chętnie się przekonam sięgając po jej inne tytuły.
Jeśli ktoś jednak liczy, że znajdzie w „Czerwonych liściach” to co obiecuje opis na okładce, czyli pełen napięcia, sensacyjny kryminał, to uprzedzam, że to nieporozumienie, bo tej książce znacznie bliżej do powieści obyczajowej. Ja w swej ocenie uwzględniłam głównie „potencjał” bo to naprawdę mogła być świetna książka… ale no cóż, nie jest. 
I jeszcze jedna uwaga, tym razem dotycząca wydania. Zupełnie nie podoba mi się okładka. Wydaje się być przypadkowa i naprawdę trudno rozstrzygnąć dlaczego tak jest. 

Moja ocena:

6/10

środa, 13 lutego 2013

Samotna - Lisa Gardner

Samotna - Lisa Gardner

Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2012
Ilość storn: 392


Opis:
"Catherine jest sama w matni kłamstw. Sama w gąszczu oskarżeń. Sama wobec koszmarnych wspomnień. Sama wobec wroga - wpływowego i bezwzględnego. I przesladowcy, który już raz ją skrzywdził przed laty. Policyjny snajper Bobby Dodge zostaje wezwany na miejsce awantury domowej. W luksusowej dzielnicy Back Bay w Bostonie uzbrojony mężczyzna zabarykadował się w mieszkaniu z żoną i dzieckiem. Rozgrywająca się na oczach policjantów scena zdaje się zmierzać do tragicznego finału. Mężczyzna chwyta za broń, mierzy do swojej rodziny, zaciska mocniej palec na spuście...Bobby Dodge ma tylko ułamek sekundy na decyzję. Decyzję, która zaważy na jego życiu i karierze..."


Lubię czytać książki autorstwa osób, które są dla mnie jeszcze całkiem obce i nieznane. Jeśli mi się spodobają mam to poczucie, że odkryłam właśnie coś fajnego – i zasługę tę przypisuję tylko sobie  – i wiem, że z przyjemnością będę do tego autora wracać, a jeśli się nie spodobają to… każdemu przecież należy dać kolejną szansę ;-) Tak czy owak, nie można żałować. Lisa Gardner, to nowe nazwisko, które niedługo przestanie być dla mnie takie nowe ( już szykuje się na następne tytuły). Po nieudanej przygodzie z psim spacerem, stwierdziłam, że może po prostu taki gatunek nie jest dla mnie i postanowiłam sięgnąć po coś mocniejszego. Zaczęłam więc czytać „Samotną” ( swoją drogą bardzo mylący tytuł, który zupełnie nie pasuje do książki) w przekonaniu, że to kryminał. Dostałam pierwszorzędną sensację i może właśnie tego mi było trzeba. 

Książka nie należy może do szczególnie ambitnych i nie jest też pozbawiona kilku nieścisłości, ale mimo to po prostu bardzo dobrze się czyta. Wciągająca fabuła, zagęszczająca się intryga i muszę przyznać, że zupełnie nieprzewidywalne zakończenie. Przede wszystkim bardzo interesujący pomysł. Policyjny snajper zabija napastnika grożącego swojej rodzinie. Mamy więc świetnie opisane pierwsze zabójstwo (dalej trup ściele się gęsto) a później razem z bohaterem zastanawiamy się czy nie było to jednak morderstwo bo nic nie okazuje się takie jakie nam się wydawało.
Najlepszym elementem całej książki, są świetnie nakreślone sylwetki postaci. Każdy ma swoją osobowość i swoją historie podaną nam z subtelnym wyczuciem, niejako mimochodem, co nie rozprasza w trakcie czytania ani nie drażni. I oczywiście język, adekwatny do postaci i sytuacji co sprawia, że nie ma tej sztuczności która się zdarza gdy ktoś próbuje oddać charakter specyficznych społeczności. Pani Gardner w środowisku policjantów i prokuratorów czuje się nadspodziewanie dobrze, a my razem z nią.
Ach i jeszcze słówko o zakończeniu. Nie, nic nie zdradzę, powiem tylko, że choć mnie zaskoczyło, to jednak niezupełnie przekonało. Ale to tylko moje odczucie. Jak zawsze zachęcam – przekonajcie się sami.
Polecam także w formie audiobooka, miałam okazję odsłuchać sporą część i bardzo podoba mi się interpretacja Marty Grzywacz. 

Moja ocena:

7/10

wtorek, 12 lutego 2013

Spacer po szczęście - Lucy Dillon

Spacer po szczęście - Lucy Dillon


Wydawnictwo: Prószyński Media
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 400


Opis:
Juliet spędza całe dnie przed telewizorem – uciekając przed życiem, chce zapomnieć o bolesnym fakcie, że nie ma już Bena. Rodzina jest bezradna, zupełnie nie wie, jak jej pomóc. Matka prosi, by Juliet kilka razy w tygodniu wyprowadzała na spacer jej labradorkę. Wkrótce okazuje się, że opieka nad psem może być dla Juliet zbawienna. Zaczynają się do niej zgłaszać inni właściciele psów i w pewnym momencie dziewczyna zdaje sobie sprawę, że została nieoficjalną opiekunką zwierząt w miasteczku. Dzięki tej pracy poznaje też życie i sekrety jego mieszkańców. Jedną z jej podopiecznych jest Damson, spanielka należąca do wyjątkowo atrakcyjnego mężczyzny… Kiedy zbliża się jej pierwsza samotna zima, Juliet zastanawia się, czy nie czas zmierzyć się z własnymi tajemnicami i wprowadzić trochę zmian w swoim życiu. Może warto znowu się zakochać?



Taki oto opis przeczytałam na "spodniej" okładce tuż po tym jak dokładnie obejrzałam sobie "wierzch". Wiem, nie ocenia się książek po okładce, ale trudno jest nie zgodzić się z tym, że mimo wszystko wygląd okładki mówi nam co nieco, choćby o estetycznym guście autora. A więc ja, zwiedziona owym opisem i ową okładką spodziewałam się lekkiej, może niezbyt ambitnej, ale ciepłej i przyjemnej opowiastki która w sposób prosty ale życiowy opisze proces odradzania się do życia po stracie kogoś najbliższego. 
Przypuszczam, że autorka właśnie taki miała zamiar, być możne też, tak odebrał treść  ktoś tworzący opis na okładkę. Ale mi się to nie udało. Tam gdzie miało być prosto i życiowo jest banalnie i żałośnie, tam gdzie miało być śmiesznie jest... śmiesznie, ale chyba nie o to chodziło autorce. 
Wszystko, absolutnie wszystko jest schematyczne, przewidywalne i po prostu nudne. Rzadko kiedy zdarza mi się nudzić czytając książki, w końcu uwielbiam czytać. Ale przyznaje się, że tutaj nie obeszło się bez "skracanie" i nie sądzę, by mój odbiór tej książki coś na tym stracił. Można spokojnie opuścić kilkanaście stron i bez problemu czytać dalej. Co najwyżej straci się opis kolejnego psiego spaceru. 
Nie mam nic do psów, naprawdę lubię zwierzaki, ale nie rozumiem zwierzęcych maniaków, do których bez wapienia należy autorka i wszyscy, z naciskiem na wszyscy, bohaterowie. Milton, Coco, Damas i kilka kotów są równoprawnymi postaciami i chyba poświęca się im więcej uwagi niż reszcie. I wcale nie jest to zabawne, słodkie czy urocze, jak można jeszcze przypuszczać przy kilku pierwszych stronach. Jest po prostu męczące - choć oczywiście każdy ma prawo się ze mną nie zgadzać. 
I jeszcze dwie rzeczy, o których muszę napisać choć być może przesadnie się czepiam. Juliet zaprzyjaźnia się z hałaśliwymi sąsiadami z czwórką dzieci. Są bardzo hałaśliwi o czym autorka nie omieszka nam przypomnieć w każdej scenie, w każdej sytuacji, przy każdej rozmowie. Przy czterystu stronach to staje się naprawdę irytujące. A po drugie, ten niesamowicie dramatyczny moment kiedy krztusi się pies... scena godna pierwszorzędnego melodramatu. 
Zawiodłam się, ale być może po prostu wynika to z nieodpowiedniego nastawienie. W końcu to nie wina książki, że ja spodziewałam się czegoś innego. W każdym razie może wam uda się znaleźć w niej tego czego szukacie. Mi się nie podobało - ale wy przekonajcie się sami. 

Moja ocena 
3/10

niedziela, 10 lutego 2013

Mama kazała mi chorować - Julie Gregory

 Mama kazała mi chorować - Julie Gregory

Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 304

     Przerażająca i wstrząsająca opowieść o życiu dziecka, później nastolatki i młodej kobiety, która stara się zrozumieć, dlaczego spotkało ją to, co ją spotkało i to ze strony najbliższych. Miłość przeplata się z nienawiścią, strachem i bólem. Nie jest to tylko opowieść o chorobie matki - cierpiącej na zastępczy zespół  Münchhausena, przerażającej formie znęcania się rodziców nad dziećmi - ale także o jej destruktywnym wpływie na całą rodzinę. 

    Mam pewną zasadę. Nie czytam takich książek. Wiem oczywiście dlaczego są pisane, podziwiam ludzi, którzy mają tyle odwagi by móc rozliczyć się ze swoim życiem i zrobić to jeszcze ku przestrodze. I podziwiam ludzi, którzy mają odwagę i siłę je czytać. Naprawdę. Ale ja do nich nie należę. Jestem tchórzem, ale takim ogrom cierpienia i bólu mnie przerasta i potem mija dużo czasu zanim udaje mi się na nowo odbudować obraz rzeczywistości w której mama i tata to synonimy dobra i miłości.
      Od czasu do czasu jednak zapominam o tej zasadzie - albo raczej próbuje udawać przed sobą, że mam odwagę zmierzyć się ze złem świata. I zawsze okazuje się, że jednak nie.
    Historia małej Julie jest przerażająca, wstrząsająca i okropna. Taka miała być i tak się ją czyta, z nieustanną refleksją, jakie to spotkało nas szczęście, że mamy rodziców takich a nie innych. 
     Jeśli ktoś jest na to gotowy i nie ma podobnych zasad ja ja, to polecam. 

     Tym razem bez oceny, bo jakiem miałabym prawo określić liczbą historię czyjegoś życia. 



sobota, 9 lutego 2013

Teraz ją widzisz - Joy Fielding

Teraz ją widzisz - Joy Fielding

Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 288

Opis:
Trwające blisko 25 lat małżeństwo Marcy rozpada się. Po rozwodzie z mężem kobieta wyjeżdża do Irlandii, z nadzieją, że pozwoli jej to na nowo poukładać swoje życie. Dwa lata wcześniej straciła ukochaną córkę, która zginęła podczas spływu kajakowego, a że jej ciała nigdy nie odnaleziono, matka kurczowo trzyma się myśli, że Devon sfingowała swoją śmierć. Któregoś dnia widzi ją zza szyby pubu. Lecz czy to na pewno ona?
Sugestywny portret zdeterminowanej kobiety, opuszczonej przez męża i rozpaczliwie potrzebującej miłości i wsparcia, która staje się celem niebezpiecznej intrygi. Czy znajdzie się ktoś, kto pomoże jej przetrwać? 



Teraz ją widzisz  to taki rodzaj książki, która świetnie nadawałaby się na film – być może kiedyś ktoś się o to pokusi. Wszystko w niej jest filmowe, plastyczność scen, ich komizm, a nawet sugestywne retrospekcje. A przede wszystkim główną zaletą jest to, że autorka w sposób lekki i prosty a czasami nawet zabawny porusza tematy, same w sobie bardzo trudne. Utrata córki, rozpad wieloletniego związku i przygniatające brzemię choroby psychicznej, to wszystko spada na Marcy, a mimo wszystko nie czyni ją ani zgorzkniałą, ani nieczułą, ani bezwolną. Obserwujemy pełną charta ducha kobietę, której nie sposób nie podziwiać i nie kibicować jej wysiłkom, nawet tym najbardziej naiwnym, dziwnym czy śmiesznym.
Bardzo polecam tę książkę. Bo jest zarazem wzruszająca i zabawna, poważna i naiwna, głęboka i lekka. Tak jak to co opisuje. Tak jak sama Marcy.
Jedna wada. Autorka bardzo stara się przekonać nas jak wspaniałym miejscem jest Irlandia. Nie mam nic przeciwko, by dowiedzieć się więcej o tym kraju, ale nie w formie kilkustronicowego wykładu z historii włożonego w usta taksówkarza. Gdybym chciała czytać przewodnik, sięgnęłabym po przewodnik, nie powieść.

Moja ocena

7/10

Trudne decyzje - Anita Shreve

 

Trudne decyzje - Anita Shreve

Wydawnictwo: Prószyński i S -ka
Ilość stron: 272
Rok wydania: 2010

Z okładki:
Dwudziestoośmioletnia Margaret i jej świeżo poślubiony mąż wyjeżdżają do Kenii. W oszałamiającym, wielokulturowym mieście z biegiem czasu odczuwają coraz większe zmęczenie - upałem, powtarzającymi się kradzieżami oraz nieznajomością realiów. Margaret czuje się nieswojo w towarzystwie nowych znajomych, Diany i Artura. Nie odpowiada jej sposób, w jaki traktują czarnoskórych, nie akceptuje zarozumiałości i snobizmu Anglików, peszą ją też próby flirtu, które podejmuje wobec niej Arthur. Czy tragiczny wypadek w górach, frustracja i narastające wciąż napięcie zagrożą uczuciu Margaret i Patricka? Czy będzie jeszcze o co walczyć?


To trudna do oceny książka. Trudna dlatego, że pomimo licznych wad, które zaraz wymienię, w gruncie rzeczy całkiem mi się podobała i nie jest prosto zamienić tę nielogiczność w cyferkę od 1 do 10.
Naprzód jednak krytyka: brak ciągłości przyczynowo - skutkowej w głównym wątku. Wszyscy łącznie z samą Margaret obwiniają ja o tragedię w górach. A wina ta jest tak abstrakcyjna, że mogłaby być tylko urojeniem wrażliwego umysłu, ale niczym więcej. To, że Patrick i reszta jest o niej przekonanych jest dla mnie absurdem i bezsensem nie mniejszym niż irracjonalne zachowanie Diany. Skoro więc my, czytelnicy - przypuszczam, że nie jestem w tym poczuciu osamotniona - nie widzimy przyczyny w tym co w zamyśle autorki miało nią być, to chyba należy sądzić, że z jej opisem, lub opisem skutków jest coś nie tak. 
Po drugie trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej książce wszystkiego jest za dużo. Autorka - trzeba przyznać, że bardzo ambitnie - stara się oddać realia, klimat i specyficzny charakter afrykańskiej ziemi i stąd mnogość tematów i wątków. Mamy więc napięcia na linii biali - czarni, napięcia plemienne, zmiany władzy, represje względem prasy, masowe egzekucje studentów, problemy społeczne: ubóstwo i skrajna bieda kontra przepych turystycznych ośrodków, jest opis szpitala dla psychicznie chorych, plemienne obrzędy inicjacyjne, a nawet różnice kulturowe Europa - Ameryka. I to wszystko jako tło. Zbyt wiele i zbyt pobieżnie, tak że trudno właściwie powiedzieć o co autorce chodziło gdy zamieszczała niektóre sceny.

Mimo wszystko jest w tej książce coś urzekającego. Dobrze się czyta i naprawdę trudno się oderwać, a o to przecież chodzi, nawet jeśli ostatecznie czujemy lekki niedosyt. 
Jeśli ktoś się waha - polecam, bo trzeba przekonać się samemu. Ja w każdym razie bez wahania sięgnę po inne powieści Anity Shreve i nie sądzę bym miała żałować. 

Moja ocena:

7/10

czwartek, 7 lutego 2013

Ogród marzeń - Barbara Delinsky

 

Ogród marzeń - Barbara Delinsky

Wydawca: Świat Książki
Rok wydania: 2006
Ilość stron: 416


Zawsze uważałam, że czytanie książek powinno być przede wszystkim przyjemne. Fajne gdy po skończonej lekturze coś nam zostaje, jeśli czegoś się dowiedzieliśmy, albo co czasem się zdarza w przypadku naprawdę dobrych książek – czujemy się poruszeni lub nawet wstrząśnięci. Każdy może podać choć kilka tytułów takich książek, które ciężko usunąć z głowy i pamięci. Ale bywa też tak, że jakąś książkę po prostu fajnie się czyta i to wszystko. I cóż z tego, że po tym jak z powrotem trafi na półkę z wielkim trudem będziemy kojarzyć jej tytuł już następnego dnia. W końcu każdy mól książkowy wie, że najprzyjemniejsze w czytaniu jest samo czytanie ;-)

I tak jest właśnie z Ogrodem marzeń. Prosto lekko i przyjemnie, a co najważniejsze mamy pewność, że tak właśnie będzie do ostatniej strony, w końcu trudno oprzeć się wrażeniu, że poznaliśmy już takich historii setki. I muszę stwierdzić, że ta niczym szczególnym się na ich tle nie wyróżnia.
Casey przeprowadza się do domu swojego zmarłego ojca mając nadzieję, że uda jej się w ten sposób dowiedzieć o nim i jego życiu czegoś, co pozwoli jej zrozumieć dlaczego nigdy jej nie uznał i nawet nie chciał poznać. Jej poszukiwania i powolne tworzenie się obrazu Conniego Ungera to jedna historia, drugą zawarta w dzienniku, którego fragmenty Casey odnajduje, pozdajemy jakby równolegle. Na koniec splatają się one ze sobą. Co chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem. Niestety jest ono zaskoczeniem dla bohaterki książki, co sprawia, że historia staje się męcząca, gdy naprawdę wolno „odkrywamy” rzeczy, które są oczywiste.
Przewidywalność jest największą wadą tej historii. Najciekawszym elementem są fragmenty dziennika, sceny z Casey natomiast ciągnęły mi się w nieskończoność. Są po prostu nudne i zdecydowanie za długie zważywszy na to, że nie robi ona właściwie niczego interesującego. Podobnie jest z niektórymi opisami – jak prezentacja domu, czy fragmenty dotyczące matki.
No i jeszcze jeden minus. Skoro Pete był zbyt doskonały by mógł być prawdziwy, to dlaczego prawdziwy był Jordan? Dawno nie spotkałam się z tak wyidealizowaną postacią.
Polecam posiadaczom wolnego czasu. 

Moja ocena

4/10

środa, 6 lutego 2013

Białe jabłka - Jonathan Carroll

 

Białe jabłka - Jonathan Carroll

Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 280

  Opis
Vincent Ettrich, lekkoduch i kobieciarz, ku swemu zdumieniu niespodziewanie wraca po śmierci między żywych. Nękany przez tajemnicze zjawy dowiaduje się, że powrócił do życia za sprawą swojej jedynej miłości Isabelle. Ma ona wkrótce urodzić jego dziecko, które uratuje naruszony porządek świata, pod warunkiem, że ojciec przekaże mu wszystko to, czego się nauczył i co widział po tamtej stronie. Kłopot w tym, że Vincent niczego nie pamięta....
"Białe jabłka" to zaskakująca opowieść o życiu, magicznej miłości i śmierci; metafizyka przeplata się tutaj z codziennością, a istoty z krwi i kości stykają się z aniołami i z diabłami w ludzkiej skórze. 



Podobno Jonathan Carroll długo nie mógł znaleźć wydawcy swoich książek, ze względu na gatunkową mieszaninę i surrealistyczne połączenia motywów fantastycznych, magicznych czy wręcz bajkowych z twardymi realiami znanej nam rzeczywistości. Tyle wydawcy. Ja takie połączenia lubię. Bardzo. Na przykład u Gaimana – ale u Carrolla niestety nie. I najdziwniejsze przy tym jest to, że nie do końca wiem dlaczego.
Białe jabłka to moje drugie zetknięcie się z twórczością Carrolla, najpierw była Kraina Chichów, co do której miałam mieszane uczucia. Niestety, po tej lekturze nic się nie zmieniło.
Ale najpierw zalety. Intrygująca fabuła, interesujący pomysł, nawet jeśli rozwiązania są miejscami nieco schematyczne, lub nawet banalne – jak scena walk zwierząt w zoo – to trudno oprzeć się urokowi jaki ma w sobie mistyczna wizja miłości.
A teraz krytyka. Choć książka wydaje mi się bardzo Gaimanowa to do Gaimana jej daleko. Nie ma tej lekkości z jaką zostajemy wciągnięci czy wręcz zassani w historię tak, że nawet nie wiemy jak ani kiedy znaleźliśmy się z naszymi bohaterami na środkowych kartkach książki. Wręcz przeciwnie – okrywamy prawdę z takim samym trudem i mozołem z jakim Vincent próbuje wyciągnąć coś ze swojej pamięci. I czasem mam wrażenie, że jesteśmy tym co odkryliśmy dużo bardziej zaskoczeni niż on. Kto wie, może śmierć i powrót do życia nie jest tak dramatycznym wydarzeniem jak zdajemy się sądzić. Vincent przyjmuje je w każdym razie ze względnym spokojem, lub być bardziej sprawiedliwym – niewielkim niepokojem. I tu jest jak dla mnie największa wada tej książki. Opowieść nie wciąga nas szczególnie, bo ani z Vincentem, ani z Isabelle nie sposób się utożsamiać. Przynajmniej mi się to nie udawało i to głównie dlatego, że są po prostu zbyt… dziwni. Wiem, fajnie jest, jak postać ma swoje małe dziwactwa czy zwyczaje to czyni ją bardziej prawdziwą i wzbudza sympatię, ale Carroll chyba trochę przesadził, bo efekt jest odwrotny. Weźmy Izabelle – osoba, która decyduje o dalszej znajomości na postawie reakcji ludzi na widok figurki tańczącej żaby, lub odpowiedzi na jakieś pytanie, którego ważność tylko ona zna, czyni ją być może interesującą, ale jeśli dodamy do tego uwielbienie dla słownych gier, dziecięca kleptomanię, robienie ludziom zdjęć na lotniskach, nie dotykanie nosa, rozkładanie kanapek na cząstki i kilkanaście innych, to nie jest to już nawet zabawne, ale zwyczajnie męczące. Dodam jeszcze, że Vincent ma owych dziwactw jeszcze więcej.
A co do samej historii – zakończenie mnie zawiodło. Przebrnęłam przez cały „środek” mając nadzieję, że dobra końcówka może uratować całość. Tak było w przypadku Krainy Chichów. Ale niestety. Może po prostu zbyt wiele się spodziewałem, w każdym razie porządnie się zastanowię nim po raz kolejny sięgnę bo książkę Carrolla. Lubię surrealizm, naprawdę, ale gdy ma trochę więcej „sensu”.

Moja ocena:
4/10

wtorek, 5 lutego 2013

Serce w ogniu -Nicholas Evans

 

Serce w ogniu -Nicholas Evans

Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 448


Nicholas Evans - jeśli nazwisko wydaje się znajome to nie bez powodu. Evans jest bowiem autorem głośnej książki, na podstawie której nakręcono jeszcze głośniejszy film - Zaklinacz koni. Dla mnie jest to już kolejne zetknięcie z tym autorem za sprawą Przepaści, którą bardzo dobrze wspominam - może nie jako wielkie dzieło, ale porządne studium ludzkiej osobowości. Tak jest i tym razem. Największym atutem Serca... są bohaterowie, a
zwłaszcza to, że są tak... zwyczajni. Dzielni, odważni i pełni poświęcenia, a jednocześnie tak po ludzku targani wątpliwościami, niepewnością i strachem.
Cała historia zbudowana jest wokół trójki przyjaciół - i choć pojawiają się w mniej lub bardziej rozbudowane wątki dotyczące innych osób - to owa klarowność w połączeniu z niezbyt zawiłą fabułą sprawia, że chce się po prostu jak najszybciej poznać dalszą część pieśni. Pieśni, bo opowieść kojarzy mi się właśnie z balladą i to nie tylko ze względu na charakterystyczny temat: dwóch przyjaciół - jedna kobieta - i wybór którego dokonuje sam los. 
To co łączy Eda i Connora to coś znacznie więcej niż zwykła zażyłość czy prosta sympatia, to przyjaźń w najbardziej epickim znaczeniu - pełna zrozumienia, poświęcenia i gotowa przetrwać wszystko. Evansowi udaje się pokazać łączącą ich relację bez popadania w męczący czy żenujący w takich przypadkach patos, za co należy mu się wiele uznania. Pozornie bohaterów różni wszystko: osobowość, temperament, marzenia. Pozornie jednak, bowiem łączy ich rzecz najważniejsza - miłość do Julii.
Sama Julia nie jest już niestety postacią tak charakterystyczną, być może za sprawą owego niezdecydowania między mężczyznami, lub raczej zdecydowania o własnym poświęceniu, sprawia wrażenie jakby postaci tej brakowało jakiejś dynamiki, która uczyniłaby jej wątek bardziej interesującym. 
Całość czyta się niesamowicie szybko i naprawdę trudno się oderwać - co zważywszy na to, że nie jest to historia pełna zwrotów akcji - świadczy niezbicie o wielkim talencie pisarskim autora. Jedyne obszerne fragmenty opisujące podróże Connora nieco mi się dłużyły i choć rozumiem, że miały ukazać ewolucje w jego życiu i poglądach to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że są w tę książkę wciśnięte nieco na siłę, a problem bezsensownej przemocy i wojen jest zbyt obszerny by móc go z udanym skutkiem potraktować z tak pobieżnie, nawet w charakterze tła. 

Całość godna polecenia. 
Moja ocena 
7/10

Przymus - Keith Ablow

 

Przymus - Keith Ablow



 Nota wydawcy:
 Frank Clavenger, psychiatra sądowy, chce zapomnieć o świecie zbrodni, w którym przez ostatnie lata się obracał. Niestety, bliski przyjaciel Clavengera, szef policji z Nantucket, rozpaczliwie potrzebuje jego pomocy. Nieznany sprawca zamordował kilkumiesięczną córkę miliardera Darwina Bishopa, w niebezpieczeństwie jest też jej siostra bliźniaczka, a śledztwo stoi w miejscu. Najgorsze jest to, że każde z Bishopów mogło mieć motyw, by zabić dziewczynkę: bezwzględny pan domu, jej piękna, zmysłowa matka, a także ich przybrani synowie – nieprzeciętnie uzdolniony Garret i zdradzający objawy psychopatii Billy. Zagubiony w emocjonalnym gąszczu, w którym żyją Bishopowie, Clavenger zastawia pułapkę na mordercę…


Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2003
Ilość stron: 326


Przyznam szczerze, że choć zabrałam się, za tą książkę niejako przez przypadek – zwyczajnie wpadła mi w ręce, kiedy akurat nic nie czytałam – to rozpoczynając lekturę spodziewałam się czegoś trochę innego. Nie żeby książka była zła, bo nie jest. Pomysł jest niezły, wątek kryminalny ciekawy, a język płynny i lekki. I byłoby to zapewne całkiem niezłe połączenie, gdyby móc odsączyć całe morze wszechobecnych psychologicznych frazesów. Wiem, pomysł karkołomny, zwłaszcza, że Ablow głównym bohaterem swojej książki czyni psychiatrę. I to nie byle jakiego. Frank Clavenger jest bowiem psychiatrą sądowym, któremu nieustanna potrzeba naprawiania życia innych ludzi nie pozwala zerwać ze zbyt wiele kosztującymi go sprawami kryminalnymi. Tak jest też i tym razem, gdy za namową przyjaciela z policji angażuje się w sprawę morderstwa w rodzinie Bishopów.
Wszechwiedza głównego bohatera i sposób w jaki podchodzi do analizowania życia innych sprawia, że jego postać raczej irytuje niż budząca sympatię. To co jednak wydaje mi się największą wadą książki to bardzo pobieżne zarysowanie postaci i to pomimo całej tej „psychologowości”. Jest to zarzut tym większy, że po autorze będącym zawodowym psychiatrą zajmującym się dokładnie tym samym co bohater – czyli przypadkami kryminalnymi – można było spodziewać się czegoś więcej niż stworzenie supermana psychiatrii, który niczym waleczny heros rusza do boju by ulżyć w psychicznym cierpieniu ludzkości.
Całość ratuje przyzwoity wątek kryminalny, który sprawa, że książka jednak nie trafia z powrotem na półkę, zanim nie dobrniemy do ostatniej strony i nie dostaniemy odpowiedzi na najważniejsze pytanie „kto zabił?!”.

Przytaczam fragment, który doskonale obrazuje charakter całej książki – bohater organizuje kilkuminutową sesję terapeutyczna dla kierowcy taksówki:

Wiedziałem czego Alex Puzick posztukuje. Przebaczenia. Spojrzałem na plastikowego Jezusa przyklejonego do deski rozdzielczej.
- To, że pan odszedł od żony nie wywołało choroby córki.
Nie odwrócił się nawet nie spojrzał w lusterko.
- Tak pan sądzi? – powiedział to tak jakby się modlił żeby to była prawda.
- Widzę, że się pan zadręcza. Martwi się pan o córkę.
Westchnął.
- Powinienem był z nimi zostać – mruknął bardziej do siebie niż do mnie.
Może tak, a może pogorszyłoby to tylko sprawę. Mogłem jednak być pewien, że człowiek, którego znałem zaledwie od piętnastu minut cierpiał tak, że udzielał mi się jego ból.
- Opuścił pan żonę i córkę bo się pan zakochał. To znaczy, że działał pan z porywu serca. Zachował się pan uczciwie wobec siebie. Nie wiem, co sprawiło, że Dorota utraciła władzę nad swoimi uczuciami ale na pewno nie to.
- Mówi pan z taka pewnością…
- Wykonuję te pracę od bardzo dawna. – Nachyliłem się do niego. – Wiem co mówię.
Wyraźnie się odprężył.
- Zobaczę się z nimi w następnym miesiącu. Za pięć tygodni.
Opadłem z powrotem na siedzenie.
- W porządku.
Żaden z nas już się nie odezwał, dopóki nie zatrzymaliśmy się na Beaver przed numerem 25.


Moja ocena:  
5/10

poniedziałek, 4 lutego 2013

Początek

Witam

W najbliższym czasie na niniejszym blogu pojawią się recenzje książek z którymi dane mi było się zetknąć - co wspominam z mniejszą lub większą przyjemnością. Ponieważ czytam bardzo różne książki mam nadzieję, że i moje recenzje będą bardzo różne. Lubię nowości, ale się do nich nie ograniczam, bo w końcu co jak co, ale dobra książka się nie starzeje.  Jeśli moje oponie kogoś zachęcą lub zainspirują bardzo fajnie, jeśli nie, cóż... zostaną moim przypomnieniem i wspomnieniem spędzonych z bohaterami chwil.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...