Spacer po szczęście - Lucy Dillon
Wydawnictwo: Prószyński Media
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 400
Opis:
Juliet spędza całe dnie przed telewizorem – uciekając przed życiem, chce zapomnieć o bolesnym fakcie, że nie ma już Bena. Rodzina jest bezradna, zupełnie nie wie, jak jej pomóc. Matka prosi, by Juliet kilka razy w tygodniu wyprowadzała na spacer jej labradorkę. Wkrótce okazuje się, że opieka nad psem może być dla Juliet zbawienna. Zaczynają się do niej zgłaszać inni właściciele psów i w pewnym momencie dziewczyna zdaje sobie sprawę, że została nieoficjalną opiekunką zwierząt w miasteczku. Dzięki tej pracy poznaje też życie i sekrety jego mieszkańców. Jedną z jej podopiecznych jest Damson, spanielka należąca do wyjątkowo atrakcyjnego mężczyzny… Kiedy zbliża się jej pierwsza samotna zima, Juliet zastanawia się, czy nie czas zmierzyć się z własnymi tajemnicami i wprowadzić trochę zmian w swoim życiu. Może warto znowu się zakochać?
Taki
oto opis przeczytałam na "spodniej" okładce tuż po tym jak dokładnie
obejrzałam sobie "wierzch". Wiem, nie ocenia się książek po okładce,
ale trudno jest nie zgodzić się z tym, że mimo wszystko wygląd okładki mówi nam
co nieco, choćby o estetycznym guście autora. A więc ja, zwiedziona owym opisem
i ową okładką spodziewałam się lekkiej, może niezbyt ambitnej, ale ciepłej i
przyjemnej opowiastki która w sposób prosty ale życiowy opisze proces
odradzania się do życia po stracie kogoś najbliższego.
Przypuszczam, że autorka właśnie taki miała zamiar, być
możne też, tak odebrał treść ktoś tworzący opis na okładkę.
Ale mi się to nie udało. Tam gdzie miało być prosto i życiowo jest banalnie i
żałośnie, tam gdzie miało być śmiesznie jest... śmiesznie, ale chyba nie o to
chodziło autorce.
Wszystko, absolutnie wszystko jest schematyczne,
przewidywalne i po prostu nudne. Rzadko kiedy zdarza mi się nudzić czytając
książki, w końcu uwielbiam czytać. Ale przyznaje się, że tutaj nie obeszło się
bez "skracanie" i nie sądzę, by mój odbiór tej książki coś na tym
stracił. Można spokojnie opuścić kilkanaście stron i bez problemu czytać dalej.
Co najwyżej straci się opis kolejnego psiego spaceru.
Nie mam nic do psów, naprawdę lubię zwierzaki, ale nie
rozumiem zwierzęcych maniaków, do których bez wapienia należy autorka i
wszyscy, z naciskiem na wszyscy, bohaterowie. Milton, Coco, Damas i kilka kotów
są równoprawnymi postaciami i chyba poświęca się im więcej uwagi niż reszcie. I
wcale nie jest to zabawne, słodkie czy urocze, jak można jeszcze przypuszczać
przy kilku pierwszych stronach. Jest po prostu męczące - choć oczywiście każdy
ma prawo się ze mną nie zgadzać.
I jeszcze dwie rzeczy, o których muszę napisać choć być
może przesadnie się czepiam. Juliet zaprzyjaźnia się z hałaśliwymi sąsiadami z
czwórką dzieci. Są bardzo hałaśliwi o czym autorka nie omieszka nam przypomnieć
w każdej scenie, w każdej sytuacji, przy każdej rozmowie. Przy czterystu
stronach to staje się naprawdę irytujące. A po drugie, ten niesamowicie dramatyczny
moment kiedy krztusi się pies... scena godna pierwszorzędnego melodramatu.
Zawiodłam się, ale być może po prostu wynika to z
nieodpowiedniego nastawienie. W końcu to nie wina książki, że ja spodziewałam
się czegoś innego. W każdym razie może wam uda się znaleźć w niej tego czego
szukacie. Mi się nie podobało - ale wy przekonajcie się sami.
3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz