Czerwone liście - Paullina Simons
Wydawnictwo: Prószyński
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 387
Opis:
"W lesie nieopodal akademików college’u Darthmouth w Nowej Anglii zostaje
znalezione ciało jednej ze studentek, Kristiny Kim. Zamarznięte zwłoki
przeleżały ukryte w śniegu dziewięć dni. Nikt z kolegów nie zgłosił
zaginięcia dziewczyny, nikt też nie próbował jej szukać. Nieszczęśliwy
wypadek czy zabójstwo? Śmierć Kristiny Kim pozostaje tajemnicą, lecz
znacznie większą zagadką okazuje się życie dziewczyny. Kristina i troje jej przyjaciół – Conni, Jim oraz Albert –
studiowali razem, wspólnie spędzali wolny czas i byli ze sobą bardzo
blisko. Lecz mimo tak wielkiej zażyłości tamci troje zaskakująco mało
wiedzieli o zmarłej. Każde z nich ukrywa jednak własne sekrety, które
stara się poznać prowadzący śledztwo detektyw Spencer O’Malley.
Stopniowo z plątaniny faktów i zeznań wyłania się szokująca prawda..."
W końcu
zdobyłam się na odwagę i postanowiłam opisać swoje mieszane odczucia jakie
towarzyszyły mi podczas lektury „Czerwonych Liści”. To jest dziwna książka, w
moim mniemaniu nie do końca udana, ale z tego co zdążyłam się zorientować, jest
jedną z pierwszych, które wyszły spod pióra pani Simons, co może w jakimś
stopniu usprawiedliwiać tę niedoskonałość.
Całość składa
się z trzech części z których najgorsza niewątpliwie jest pierwsza. Wydawca łaskawie
uprzedza nas w opisie z okładki, że główną postać – Kristinę Kim - spotka
tragiczna śmierć, a akcja książki dotyczyć będzie odkrywania przebiegu tego
dramatycznego zdarzenia. W napięciu więc czekamy na owego trupa – nie przemawia
przeze mnie krwiożerczość, ale przecież obiecano nam, że sięgamy bo pełen
napięcia kryminał – tymczasem mozolnie brniemy storna po stronie przez melodramatyczną
opowieść o studenckim czworokącie w którym każdy kocha każdego. A poziom tego
opisu, a zwłaszcza dialogów niczym nie ustępuję południowoamerykańskiej
telenoweli. Tego po prostu nie da się czytać. Ale z uporem brniemy dalej, z
nadzieją, że trup wszystko zmieni.
I jest
lepiej. Naprawdę. Część w której detektyw O’Malley prowadzi swoje śledztwo i
zaczyna wszystkich przesłuchiwać, jest naprawdę dobra. W końcu mamy problem by
odłożyć lekturę, bo niecierpliwie chcemy wiedzieć co się stało. Ale mogło być
lepiej nawet tutaj. Gdyby autorka zrezygnowała z całej pierwszej części,
wstępu, który jest zupełnie niepotrzebny i niepotrzebnie zmniejsza napięcie w
części drugiej. Posłużę się przykładem. Kiedy O’Malley pyta Conni o zadrapania
na twarzy, a ona odpowiada i kłamie wcale nie jesteśmy tym ani zaskoczeni ani
ciekawi, bo już znamy prawdę. Nie odkrywamy jej razem z detektywem. Większość
jego pytań jest z naszej perspektywy zupełnie zbędna. To sprawia, że historia
strasznie się dłuży. Ale znów brniemy dalej, strona po stronie czekając na
rozwiązanie, na emocje, na to coś co nas zaskoczy i wstrząśnie, na wielki
finał. I co? I nic. Niczego takiego nie ma. Może kogoś takie rozwiązanie
satysfakcjonuje, jak dla mnie autorce zwyczajnie zabrakło pomysłów.
Ale mimo
wszystko jest to naprawdę dobra próba napisania naprawdę dobrej książki. Pani
Simons niewątpliwie ma duży potencjał. Inna sprawa czy go wykorzysta. Ja w
każdym razie chętnie się przekonam sięgając po jej inne tytuły.
Jeśli ktoś
jednak liczy, że znajdzie w „Czerwonych liściach” to co obiecuje opis na
okładce, czyli pełen napięcia, sensacyjny kryminał, to uprzedzam, że to
nieporozumienie, bo tej książce znacznie bliżej do powieści obyczajowej. Ja w
swej ocenie uwzględniłam głównie „potencjał” bo to naprawdę mogła być świetna
książka… ale no cóż, nie jest.
I jeszcze jedna uwaga, tym razem dotycząca wydania. Zupełnie nie podoba mi się okładka. Wydaje się być przypadkowa i naprawdę trudno rozstrzygnąć dlaczego tak jest.
Moja ocena:
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz