środa, 6 lutego 2013

Białe jabłka - Jonathan Carroll

 

Białe jabłka - Jonathan Carroll

Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 280

  Opis
Vincent Ettrich, lekkoduch i kobieciarz, ku swemu zdumieniu niespodziewanie wraca po śmierci między żywych. Nękany przez tajemnicze zjawy dowiaduje się, że powrócił do życia za sprawą swojej jedynej miłości Isabelle. Ma ona wkrótce urodzić jego dziecko, które uratuje naruszony porządek świata, pod warunkiem, że ojciec przekaże mu wszystko to, czego się nauczył i co widział po tamtej stronie. Kłopot w tym, że Vincent niczego nie pamięta....
"Białe jabłka" to zaskakująca opowieść o życiu, magicznej miłości i śmierci; metafizyka przeplata się tutaj z codziennością, a istoty z krwi i kości stykają się z aniołami i z diabłami w ludzkiej skórze. 



Podobno Jonathan Carroll długo nie mógł znaleźć wydawcy swoich książek, ze względu na gatunkową mieszaninę i surrealistyczne połączenia motywów fantastycznych, magicznych czy wręcz bajkowych z twardymi realiami znanej nam rzeczywistości. Tyle wydawcy. Ja takie połączenia lubię. Bardzo. Na przykład u Gaimana – ale u Carrolla niestety nie. I najdziwniejsze przy tym jest to, że nie do końca wiem dlaczego.
Białe jabłka to moje drugie zetknięcie się z twórczością Carrolla, najpierw była Kraina Chichów, co do której miałam mieszane uczucia. Niestety, po tej lekturze nic się nie zmieniło.
Ale najpierw zalety. Intrygująca fabuła, interesujący pomysł, nawet jeśli rozwiązania są miejscami nieco schematyczne, lub nawet banalne – jak scena walk zwierząt w zoo – to trudno oprzeć się urokowi jaki ma w sobie mistyczna wizja miłości.
A teraz krytyka. Choć książka wydaje mi się bardzo Gaimanowa to do Gaimana jej daleko. Nie ma tej lekkości z jaką zostajemy wciągnięci czy wręcz zassani w historię tak, że nawet nie wiemy jak ani kiedy znaleźliśmy się z naszymi bohaterami na środkowych kartkach książki. Wręcz przeciwnie – okrywamy prawdę z takim samym trudem i mozołem z jakim Vincent próbuje wyciągnąć coś ze swojej pamięci. I czasem mam wrażenie, że jesteśmy tym co odkryliśmy dużo bardziej zaskoczeni niż on. Kto wie, może śmierć i powrót do życia nie jest tak dramatycznym wydarzeniem jak zdajemy się sądzić. Vincent przyjmuje je w każdym razie ze względnym spokojem, lub być bardziej sprawiedliwym – niewielkim niepokojem. I tu jest jak dla mnie największa wada tej książki. Opowieść nie wciąga nas szczególnie, bo ani z Vincentem, ani z Isabelle nie sposób się utożsamiać. Przynajmniej mi się to nie udawało i to głównie dlatego, że są po prostu zbyt… dziwni. Wiem, fajnie jest, jak postać ma swoje małe dziwactwa czy zwyczaje to czyni ją bardziej prawdziwą i wzbudza sympatię, ale Carroll chyba trochę przesadził, bo efekt jest odwrotny. Weźmy Izabelle – osoba, która decyduje o dalszej znajomości na postawie reakcji ludzi na widok figurki tańczącej żaby, lub odpowiedzi na jakieś pytanie, którego ważność tylko ona zna, czyni ją być może interesującą, ale jeśli dodamy do tego uwielbienie dla słownych gier, dziecięca kleptomanię, robienie ludziom zdjęć na lotniskach, nie dotykanie nosa, rozkładanie kanapek na cząstki i kilkanaście innych, to nie jest to już nawet zabawne, ale zwyczajnie męczące. Dodam jeszcze, że Vincent ma owych dziwactw jeszcze więcej.
A co do samej historii – zakończenie mnie zawiodło. Przebrnęłam przez cały „środek” mając nadzieję, że dobra końcówka może uratować całość. Tak było w przypadku Krainy Chichów. Ale niestety. Może po prostu zbyt wiele się spodziewałem, w każdym razie porządnie się zastanowię nim po raz kolejny sięgnę bo książkę Carrolla. Lubię surrealizm, naprawdę, ale gdy ma trochę więcej „sensu”.

Moja ocena:
4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...