Białe jabłka - Jonathan Carroll
Wydawnictwo: RebisRok wydania: 2002
Ilość stron: 280
Opis
Vincent Ettrich, lekkoduch i kobieciarz, ku swemu zdumieniu
niespodziewanie wraca po śmierci między żywych. Nękany przez tajemnicze
zjawy dowiaduje się, że powrócił do życia za sprawą swojej jedynej
miłości Isabelle. Ma ona wkrótce urodzić jego dziecko, które uratuje
naruszony porządek świata, pod warunkiem, że ojciec przekaże mu wszystko
to, czego się nauczył i co widział po tamtej stronie. Kłopot w tym, że
Vincent niczego nie pamięta....
"Białe jabłka" to zaskakująca opowieść o życiu, magicznej miłości i śmierci; metafizyka przeplata się tutaj z codziennością, a istoty z krwi i kości stykają się z aniołami i z diabłami w ludzkiej skórze.
"Białe jabłka" to zaskakująca opowieść o życiu, magicznej miłości i śmierci; metafizyka przeplata się tutaj z codziennością, a istoty z krwi i kości stykają się z aniołami i z diabłami w ludzkiej skórze.
Podobno
Jonathan Carroll długo nie mógł znaleźć wydawcy swoich książek, ze względu na
gatunkową mieszaninę i surrealistyczne połączenia motywów fantastycznych,
magicznych czy wręcz bajkowych z twardymi realiami znanej nam rzeczywistości.
Tyle wydawcy. Ja takie połączenia lubię. Bardzo. Na przykład u Gaimana – ale u
Carrolla niestety nie. I najdziwniejsze przy tym jest to, że nie do końca wiem
dlaczego.
Białe jabłka to moje drugie zetknięcie
się z twórczością Carrolla, najpierw była Kraina
Chichów, co do której miałam mieszane uczucia. Niestety, po tej lekturze
nic się nie zmieniło.
Ale najpierw zalety. Intrygująca fabuła,
interesujący pomysł, nawet jeśli rozwiązania są miejscami nieco schematyczne,
lub nawet banalne – jak scena walk zwierząt w zoo – to trudno oprzeć się
urokowi jaki ma w sobie mistyczna wizja miłości.
A teraz krytyka. Choć książka wydaje mi się
bardzo Gaimanowa to do Gaimana jej daleko. Nie ma tej lekkości z jaką zostajemy
wciągnięci czy wręcz zassani w historię tak, że nawet nie wiemy jak ani kiedy
znaleźliśmy się z naszymi bohaterami na środkowych kartkach książki. Wręcz
przeciwnie – okrywamy prawdę z takim samym trudem i mozołem z jakim Vincent
próbuje wyciągnąć coś ze swojej pamięci. I czasem mam wrażenie, że jesteśmy tym
co odkryliśmy dużo bardziej zaskoczeni niż on. Kto wie, może śmierć i powrót do
życia nie jest tak dramatycznym wydarzeniem jak zdajemy się sądzić. Vincent
przyjmuje je w każdym razie ze względnym spokojem, lub być bardziej
sprawiedliwym – niewielkim niepokojem. I tu jest jak dla mnie największa wada
tej książki. Opowieść nie wciąga nas szczególnie, bo ani z Vincentem, ani z
Isabelle nie sposób się utożsamiać. Przynajmniej mi się to nie udawało i to
głównie dlatego, że są po prostu zbyt… dziwni. Wiem, fajnie jest, jak postać ma
swoje małe dziwactwa czy zwyczaje to czyni ją bardziej prawdziwą i wzbudza
sympatię, ale Carroll chyba trochę przesadził, bo efekt jest odwrotny. Weźmy
Izabelle – osoba, która decyduje o dalszej znajomości na postawie reakcji ludzi
na widok figurki tańczącej żaby, lub odpowiedzi na jakieś pytanie, którego
ważność tylko ona zna, czyni ją być może interesującą, ale jeśli dodamy do tego
uwielbienie dla słownych gier, dziecięca kleptomanię, robienie ludziom zdjęć na
lotniskach, nie dotykanie nosa, rozkładanie kanapek na cząstki i kilkanaście
innych, to nie jest to już nawet zabawne, ale zwyczajnie męczące. Dodam
jeszcze, że Vincent ma owych dziwactw jeszcze więcej.
A co do samej
historii – zakończenie mnie zawiodło. Przebrnęłam przez cały „środek” mając
nadzieję, że dobra końcówka może uratować całość. Tak było w przypadku Krainy Chichów. Ale niestety. Może po
prostu zbyt wiele się spodziewałem, w każdym razie porządnie się zastanowię nim
po raz kolejny sięgnę bo książkę Carrolla. Lubię surrealizm, naprawdę, ale gdy
ma trochę więcej „sensu”.
Moja ocena:
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz