Trucicielka - Eric-Emmanuel Schmitt
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 240
Przeczytanie
tej książki było błędem. Wiem, brzmi to śmiesznie, bo przeczytanie żadnej
książki błędem nie jest, a już na pewno nie można być niczego pewnym dopóki się
jej nie przeczyta. Ale do rzeczy.
Czuję się
oszukana. Sama zresztą nie jestem tu bez winy. Nigdy bowiem nie sięgnęłabym po
„Trucicielkę” gdybym wiedziała, że mam do czynienia ze zbiorem opowiadań. Wiem,
to śmieszne, że można coś takiego przegapić, ale uwierzcie mi, że można.
Wydawcy jakby z premedytacją (co podpowiada mi straszna, wrodzona podejrzliwość)
nie zamieścili na okładce nic, ani w tytule ani nawet w opisie, co choćby
sugerowało, że nie mamy do czynienia z powieścią. Nic. Naprawdę. Dopiero na
trzeciej z kolei storn tytułowych, obok wytłuszczonego napisu „Trucicielka”
znalazł się drobnym druczkiem dopisek „i inne opowiadania”. A więc ja dałam się
zwieść i nie zamierzam się nawet przyznawać jak późno swój błąd odkryłam.
Dlaczego to
błąd? Bo nie lubię opowiadań. Nie lubię tej formy. Niewielka objętość nie
pozwala na zawarcie intrygującej fabuły a autorzy jakby na przekór ograniczeniom
starają się nadać jak najbanalniejszej historii jak najgłębsze przesłanie.
Nigdy to do mnie nie trafia zwłaszcza, że czasy gdy literatura miała pełnić
funkcje moralizatorskie dawno mamy już za sobą. Eric-Emmanuel Schmitt
najwyraźniej uważa inaczej, bo tak „uduchowionej” prozy nie czytałam już dawno.
Paulo Coelho
dla ubogich. Właśnie takie straszne zdanie przychodzi mi do głowy gdy pomyślę o
treści tych kilku opowiadań zebranych w owy zbiór. Nie łączy je nic prócz
wątpliwego wątku dotyczącego kultu św. Rity, choć autor i wydawcy bardzo chcą
by za wątek przewodni uważać obsesję. Te chęci to jednak trochę za mało. Bo
choć przekonuje się nas, że jest głęboko i inteligentnie tak naprawdę jest banalnie,
żałośnie i kiczowato. Choć zapewne dla wielu może okazać się ważniejsze, że
jest także ciepło, ludzko i wzruszająco. Każdy musi zdecydować sam.
Po
przeczytaniu przyszła mi do głowy pewna straszna myśl – że być może moje
pozytywne odczucia po przeczytaniu „Oskara i pani Róży” tego samego autora, nie
są wynikiem jego kunsztu i talentu, ale słabości mojego umysłu – młodszego
przecież o kilka lat (to tak w ramach szukania usprawiedliwień).
Niezmiennie
dobry u Schmitta jest język: płynny, laki, obrazowy i klimatyczny. Co do treści
natomiast, to by niczego nie zdradzać (nie wszyscy przecież nie lubią
opowiadań), powiem tylko, że dużo lepszym od tytułowego jest opowiadanie zatytułowane
„Powrót”. Zawiera bardzo intrygującą myśl na temat bólu i żałoby. Nic więcej
niestety nie zwróciło mojej uwagi.
Może to dziwne,
że tak nisko oceniam ten zbiór, skoro zdarza mi się wystawiać leprze oceny
zwykłym pochłaniaczom czasu, jak większość romansów, tych klasycznych i tych
fantastycznych. Tak są tendencyjne i banalne. Ale wiem o tym sięgając po nie, i
zapewne wiedzą o tym autorzy pisząc je. I nie próbują jak Eric-Emmanuel wciskać
nam uduchowionych bzdur z miną wychowawcy ludzkości wiedzącego i czującego
dalej i głębiej. A fakt, że do wydania „Trucicielki” dołączono zapiski z
dziennika autora podczas procesu tworzenia tego „dzieła”, świadczy, że
przydałoby mu się trochę dystansu do siebie, a zwłaszcza do własnej twórczości.
Moja ocena:
3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz