Stokrotki w śniegu - Richard Paul Evans
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 288
Każdy miesiąc
ma w moim czytelniczym rankingu najlepszy i najsłabszy punkt. Już teraz wiem, że
o ile nie nastąpi jakieś niespodziewane odkrycie czegoś co zwali mnie z nóg,
najwyżej w czerwcu uplasują się książki Roberta Muchamora. Jego seria „Cherub”
jest jednym z najfajniejszych odkryć jakiego dokonałam w ostatnim czasie. Ale o
tym przy innej okazji. W tym miejscu chce napisać, że mam nadzieję, że
„Stokrotki w śniegu” uplasują się na drugim końcu tej listy i, że na nic
gorszego już nie trafię.
Nazwisko
Richarda Paula Evansa należy do tych bardziej rozpoznawalnych (i nie chodzi mi
tu o jego powszechność, której zaradzić ma jak sądzę, posługiwanie się
obojgiem imion), ale ja muszę ze wstydem przyznać, że dotąd nic co wyszło spod
jego pióra jeszcze nie trafiło do mojej biblioteczki. Aż do teraz, kiedy to na
jednej z półek odnalazło swoje miejsce śliczne, nowiutkie wydanie „Stokrotek w
śniegu”.
I cóż z tego,
że książka ładna, jak nigdzie indziej tak jak w przypadku książek właśnie nie o
wygląd a o wnętrze chodzi. A w środku… No, może trochę przesadzam, bo muszę
zupełnie szczerze przyznać, że „Stokrotki…” czyta się łatwo, szybko i lekko.
Ale z drugiej strony… Wiem, że pan Evans ma, także w naszym kraju, szerokie
grono swych wielbicieli (twórczości, rzecz jasna). W innych krajach rzecz ma
się podobnie. W końcu mówimy o autorze którego wszystkie dotychczasowe powieści
– a jest ich kilkanaście - gościło na liście hitów „The New York Timesa”. Jakiś
czas temu jednak, przekonałam się, że owe listy to coś zupełnie nie dla mnie.
O czym są
„Stokrotki w śniegu”? Niektórzy mówią, że to nowa, współczesna wersja „Opowieści
wigilijnej”, tyle, że z postacią skąpego milionera w roli głównej i bez
ingerencji sił nadprzyrodzonych. Wolałabym jednak spojrzeć na tę historię w
inny sposób, bo Dickensowskie inspiracje są tu niezaprzeczalne. Gdybyście
chcieli stworzyć jak najbardziej przejmującą scenę, która wzruszy nawet
najbardziej zatwardziałych współczesnych twardnieli to czy najlepszym pomysłem nie
byłoby posłużenie się niezawodnym motywem dziecka. Wyobraźcie sobie tylko:
kilkulatek odmawiający wieczorny pacierz w ciemnej klitce swego ubogiego domu,
a przy nim matka. Umęczona, spracowana kobieta, klęcząca przy łóżku by
wpatrzona kochającym spojrzeniem w swego jedynaka prosić Boga o pomoc i siłę
przetrwania w świcie, który pozbawił ich wszystkich perspektyw i oszczędności.
Dramatycznie prawda? Taka właśnie jest jedna z pierwszych scen tej książki,
potem pojawia się jeszcze umierająca na raka kobieta porzucona przez męża, żona
opiekująca się chorym na stwardnienie rozsiane mężem, oraz kilkanaście innych osób,
na niezliczone sposoby równie doświadczonych przez los.
Wiem, że
pewnie się czepiam, ale w mojej bardzo subiektywnej opinii cała ta książka, to
jeden wielki wyciskacz łez i kompletny banał pod osłonką życiowej mądrości. Z
rzeczywistością nie ma wspólnego zupełnie nic prócz pobożnych pragnień, by
wszyscy źli ludzie, odkryli swoje prawdziwe oblicze i uświadomili sobie bezmiar
swej nikczemności, by mogła nam w spokoju królować sprawiedliwość. Amen.
Dobra,
przesadziłam, ale dawno nie rozczarowałam się czymś co według wszystkich znaków
na niebie i ziemi powinno było mnie zauroczyć, wzruszyć i choć trochę
zaskoczyć. A nie lubię rozczarowań!
Moja ocena:
3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz