środa, 31 grudnia 2014

Obrazkowe podsumowanie roku

Podsumowanie roku

Ostatni dzień roku, najwyższy więc czas by zabrać się za podsumowanie moich czytelniczych osiągnięć w minionym roku. A podsumowywać jest co... 
Ponieważ udało mi się przeczytać naprawdę sporo - 191 książek, toteż niniejsze zestawienie jest tylko krótkim przypomnieniem. 
Niestety zaledwie o połowie tych książek udało mi się wspomnieć na blogu - być może w 2015 znajdę trochę czasu by powrócić jeszcze do choćby kilku z nich. 
A więc tak...

Rozpoczęłam sporo nowych serii... 


A niektóre udało mi się rozpocząć... i zakończyć :)


Przeczytałam kilka kontynuacji serii poznanych wcześniej...


Skusiłam się także na kilka książek moich ulubionych autorów...


O ile rok 2013 należał do fantastyki, o tyle w 2014 niepodzielnie królował kryminał, sensacja i thriller...



Ale nie tylko, sporo książek po prostu "wpadło mi w ręce" więc je przeczytałam :) A więc varia...


I na koniec kilka książek, które mnie pozytywnie zaskoczyły lub szczególnie zapadły w pamięć...




sobota, 27 grudnia 2014

Wszechświat kontra Alex Woods - Gavin Extence

      

 

Wszechświat kontra Alex Woods - Gavin Extence



Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 424




Są książki, które czyta się dla samej przyjemności czytania, i takie, które dobrze by było znać, ale przebrnięcie przez nie jest niestety drogą pod - czasem bardzo stromą - górę. Faktem jest jednak, że to te pierwsze znikają z naszej pamięci niemal tuż po odłożeniu na półkę, te drugie zaś zawsze coś po sobie w nas pozostawiają. Gavinowi Extence'owi udała się rzecz niezwykła, otóż udało mu się znaleźć złoty środek i połączyć bardzo poważną i trudną tematykę z zaskakującą łatwą i przyjemną formą. W efekcie "Wszechświat kontra Alex Woods" bardzo przyjemnie się czyta a książka nie tracąc przy tym nic na złożoności podjętego tematu. 

     Tytułowy Alex Woods jest typowym, trochę skrytym nastolatkiem, którego spośród grona rówieśników wyróżnia jednak kilka szczególnych okoliczności. Otóż nie dość, że wychowywany jest przez nieco ekscentryczną matkę zajmującą się zawodowo ezoteryką - przede wszystkim tarotem - to jeszcze swego czasu stał się najpopularniejszym dzieckiem w kraju po tym jak meteoryt spadł mu na głowę. Dosłownie. Obecnie uwaga wszystkich znów skieruje się na Alexa, a to za sprawą jego niezwykłej przyjaźni z pewnym staruszkiem i niełatwych decyzji jakie przyjdzie mu podjąć w imię tej przyjaźni. 

      "Wszechświat kontra Alex Woods" to niezwykła książka, nie tylko poprzez swą tematyką, ale także  styl w którym została napisana. Połączenie brytyjskiego humoru z pełnym ciepła obrazem relacji jaka może połączyć nawet tak niezwykłą parę jak samotny nastolatek i ekscentryczny starzec. A wszystko to podane bardzo lekko, bez sztucznego dramatyzmu co sprawia, że emocje jakie przeżywa czytelnik stają się tym bardziej autentyczne i naturalne.

     Książka może stanowić także sporą frajdę dla wszystkich wielbicieli astronomii, bo kilka fragmentów stanowi nic innego jak mini wykłady właśnie z tej dziedziny, choć podane ze sporym humorem i dozą zdrowego rozsądku tak, że nie odstraszają nawet tych, których owa dziedzina nie interesuję (czyli między innymi i mnie.) Stanowią jednak integralną cześć całości i świetnie komponują się nie tylko z tytułem książki. 

    Reasumując "Wszechświat kontra Alex Woods" to świetny debiut Gavina Extence'a, który zapowiada pojawienie się bardzo obiecującego pisarza, i mam szczerą nadzieję, że kolejne książki opatrzone tym nazwiskiem pojawią się niedługo w księgarniach, ale... choć mam wiele uznania dla książki, to nie popadałabym jednak w przesadę i porównania jej choćby do "Lotu nad kukułczym gniazdem" czy "Buszującego w zbożu" są jednak nieco lekkomyślnym zabiegiem marketingowym, bo książka Extence'a ma zupełnie innych charakter i styl. Co jednak niczego jej nie umniejsza :)

 Moja ocena:
7/10

czwartek, 18 grudnia 2014

Zimowy morderca - Krystyna Kuhn


Zimowy morderca - Krystyna Kuhn



Wydawnictwo: Dolnośląskie
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 320






Czternastoletnia dziewczynka zostaje wywieziona przez hitlerowców do Niemiec gdzie rozpoczyna pracę w roli pomocy domowej. Jej los splecie się w sposób tragiczny z historią rodziny Winklerów. Dlaczego? Jakie znacznie ma tak odległa przeszłość dla sprawy morderstwa staruszki we Frankfurcie w roku 2006? Bestialstwo tego czynu szokuje panią prokurator, Miriam Singer. Gdy jednak niedługo po tym zdarzeniu porwany zostaje wnuk ofiary, upartej prawniczce nie pozostaje nic innego niż zagłębić się w przeszłość by znaleźć motywy kierujące porywaczem, a tym samym jego samego.

Intrygująca fabuła, która wykorzystuje modny ostatnio motyw dwóch płaszczyzn czasowych. W „Zimowym mordercy” oprócz współczesnych wydarzeń koncentrujących się głównie na śledztwie i życiu prywatnym głównej bohaterki mamy także relacje Zosi przedstawione w formie pamiętnika z czasów wojny. Fragmenty te nie są długie, a więc nie rozpraszają, a pozwalają na poznanie całej historii z bardzo bliskiej perspektywy. Dobrym zabiegiem jest także oddanie w części opowieści głosu zrozpaczonej matce, która gotowa jest na bardzo wielu by ratować swoje dziecko. Tyle plusów. Teraz krytyka.

Bardzo nie podoba mi się sposób, w jaki pani Kuhn przedstawiła Kraków i Polaków. Mam spore wątpliwości czy i kiedy autorka odwiedziła to miasto, ale obraz, jaki prezentuje ma się nijak do rzeczywistości. I sadze, że nie przemawia przeze mnie brak obiektywizmu, ani niezdolność do przyjęcia krytyki. Wcale nie uważam, że Kraków musi się wszystkim podobać, ale w książce pani Kuhn wszystko w tym miejscu jest szare, zrujnowane i obskurne, a ludzie ponurzy, bezwolni i wpatrzeni we własne buty. Nawet powietrze przesiąknięte jest zapachem dymu i węgla. Nie obyło się także bez nieśmiertelnych stereotypów – władza i urzędnicy są skorumpowani i nieuczciwi, taksówkarz sprzedaje wódkę, parking przed blokami przypomina niemiecki komis samochodowy, a pięćdziesięcioletnia kobieta ma usta pełne złotych koronek. Naprawdę tylko na tyle autorkę stać?

 Jeszcze mały szczegół, który już jednak zupełnie wyprowadził mnie z równowagi, gdzieś w treści pada stwierdzenie, że kontakt z polską policją był utrudniony, bo prawie nikt nie mówił po niemiecku. A dlaczego miałby? Czy któryś z niemieckich bohaterów mówił po polsku? Nie, ale dlaczego odwrotna sytuacje nie miałby być równie oczywista?

Spotkałam się z opiniami mówiącymi, że autorka postąpiła bardzo odważnie sięgając w swej tematyce do czasów wojennych, że ośmieliła się przełamać tabu. Naprawdę? Mówienie o wojnie jest bohaterstwem? Stwierdzanie, że niektórzy z Niemców świadomie wspierali nazistowską machinę wojenną jest przełamywaniem tabu? Coś mi się wydaje, że niedługo samo stwierdzenie, że Niemcy brali udział w II Wojnie Światowej będzie wyjawianiem jakiegoś niesmacznego sekretu. Przerażające.

Wszystko to sprawia, że cała książka bardzo wiele traci w moich oczach. Nie uratowały jej ani wątki osobiste dotyczące pani prokurator, ani sama zagadka kryminalna i prowadzone śledztwo, choć nie mam im nic do zarzucenia. Pewnie gdyby książka nie zawierała tych wszystkich polskich akcentów, uznałabym ją za całkiem udaną. Cóż jednak… odkładam „Zimowego mordercę” z powrotem na półkę z bardzo mieszanymi odczuciami, wśród których przeważa jednak rozczarowanie. 

Moja ocena:
6/10

wtorek, 16 grudnia 2014

Dom jedwabny - Anthony Horowitz


Dom jedwabny - Anthony Horowitz




Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 304




Gdyby Anthony Horowitz żył w tych samych czasach, co Arthur Conan Doyle, to twórca najsłynniejszej na świecie postaci detektywa miałby godną konkurencję. Anthony Horowitz urodził się jednak prawie sto lat później, co czyni z niego tylko godnego naśladowcę. Zresztą, kto przewidzi jak potoczyłyby się losy całego gatunku gdyby z historii kryminałów usunąć Sherlocka Holmesa? Być może pan Horowitz próbowałby swych sił w zupełnie innym rodzaju literatury?

Faktem jednak jest, że głośny powrót Sherlocka Holmesa na karty kolejnej powieści odbił się szerokim echem w czytelniczym świecie. Ja sama, choć o książce słyszałam odniosłam się do tej próby wskrzeszania kultowej postaci przez innego autora z dużą dozą sceptycyzmu. A przede wszystkim postanowiłam przeczekać aż ucichnie cały ten szum, jak zwykle w tych wypadkach bywa pełen skrajnych opinii i recenzji. W końcu przeczytałam sama. I co? Książka Horowitza bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Przede wszystkim autorowi udało się odtworzyć to, co w książkach Conan Doyle’a było najbardziej charakterystyczne – czyli klimat.

Doktor Watson – wierny kronikarz detektywistycznych dokonań Sherlocka Holmesa prezentuje nam historię, która rozegrała się wiele lat wcześniej, ale przez wzgląd na fakt, że w aferę zamieszana była cała śmietanka londyńskiej socjety, nie mogła zostać zaprezentowana wcześniej. Swoją drogą to bardzo ciekawy zabieg – ostatnie nigdy niepublikowane opowiadanie, które sędziwy doktor Watson spisuje już na progu śmierci – ale efektem tego jest także to, że czytelnik od początku spodziewa się historii, w którą zamieszani będą wpływowi ludzie, nie akceptuje więc „prostszych” rozwiązań.

Sprawa zaczyna się dość niewinnie. Do słynnego mieszkania detektywa przybywa pewien człowiek i przedstawia swój nietypowy problem. Tak lub bardzo podobna scena rozpoczynała bardzo wiele z historii Conan Doyle’a. Tym razem człowiekiem, który znalazł się w opałach jest pewien marszand mający podstawy do przypuszczeń, że na jego życie dybie amerykański rozbójnik. Z pozoru prosta historia stopniowo przeradza się jednak w pełną niespodzianek plątaninę wątków w wyniku, których nawet sam Sherock Holmes staje się jednym z podejrzanych.


Niestety więcej z treści zdradzić nie można nie psując nikomu chwil spędzonych na lekturze i stopniowego odkrywania prawdy. Sherock Holmes kolejny raz zaskoczy swoją interpretacją śladów i poszlak co czyni całą opowieść jeszcze przyjemniejszą. 

Moja ocena:
7/10

piątek, 12 grudnia 2014

Zimny wiatr - Arlandur Indriðason

Zimny wiatr - Arlandur Indriðason



Wydawnictwo: W. A. B.
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 320





Za sprawą książki „Zimny wiatr” Arnaldur Indriðason awansował do miana mojego ulubionego autora skandynawskich kryminałów (w tym najszerszym rozumieniu Skandynawii, obejmującej także Islandię). Nie potrafię powiedzieć, co wywarło na mnie tak pozytywne wrażenie. Chyba chodzi tu o „całokształt” i spiętrzenie tych wszystkich cech, które sprawiają, że to właśnie skandynawskie kryminały cieszą się na świecie taką popularnością. Bez wątpienia jedną z takich cech jest klimat. 

„Zimny wiatr” jest siódmym tomem przygód Erlendura Sveinssona – detektywa pracującego w Reykjaviku. Niestety nie wszystkie z książek Indriðasona doczekały się polskiego wydania. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo osoba autora i jego twórczość z pewnością zasługują na uwagę i nie są tylko wynikiem chwilowej mody na wszystko, co skandynawskie zapoczątkowanej w dużej mierze popularnością trylogii Stiega Larssona.

Indriðason podjął się zadania dość trudnego i poruszył kontrowersyjny temat imigrantów w świecie zachodu. A pamiętajmy, że Islandia jest pod względem demograficznym bardzo szczególnym miejscem – mała, zamknięta, jednorodna społeczność. Co islandzkie społeczeństwo sądzi o przybyszach z Europy Wschodniej, Afryki i Azji, którzy przez samą swoją obecność zmieniają oblicze wyspy? Jakie trudności z zasymilowaniem się z małomównymi, szorstkimi Skandynawami mają przybysze tak bardzo różniący się pod względem wyglądu, charakteru i temperamentu?

Ciekawy temat, który będzie musiał zgłębić Erlendur by odnaleźć mordercę azjatyckiego chłopca, który stracił życie w drodze ze szkoły do domu. Czy to przejaw rasizmu, wynik rodzinnej tragedii, gangsterskich porachunków, a może po prostu nieszczęśliwy wypadek? Śledztwo okaże się wyjątkowo trudne także ze względu na zamknięty charakter imigranckiej społeczności, nieufność wobec władzy i trudności językowe.

Jak to zazwyczaj ma miejsce u Indriðason śledztwo raczej się „toczy” niż mknie. Erlendur i jego ekipa zdobywa informacje z mozołem, który i czytelnik w pewien sposób odczuje. Nie jest to w każdym razie książka akcji i trzeba być na to przygotowanym sięgając właśnie po tę lekturę. „Zimny wiatr” ma jednak sporo innych zalet, dobrze skonstruowana zagadka kryminalna jest tylko jedną z nich. Do tego niezawodny, trochę mroczny, trochę sentymentalny klimat. Dobrze skonstruowane i przedstawione postacie, które zawsze wzbogaca kilka osobistych „smaczków”. 

Wszystko to tworzy bardzo interesującą książkę, którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu wielbicielowi gatunku i wszystkim (a wiem, że jest ich całkiem sporo) entuzjastom Islandii, bo z książki można wiele dowiedzieć się o codziennym życiu w tej mroźniej krainie :)

Moja ocena:
8/10


środa, 10 grudnia 2014

Krąg - Bernard Minier


Krąg - Bernard Minier




Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 544




„Krąg” to drugi tom trylogii autorstwa francuskiego pisarza Bernarda Miniera poświęconej policjantowi-erudycie Martinowi Servaz. W „Bielszym odcieniu śmierci” mieliśmy okazję poznać zarówno samego detektywa jak i towarzyszący mu zespół, wszystkie te postaci pojawiają się i w tej powieści, która stanowi logiczną kontynuacje wielu zarysowanych tam wątków. Z tego też względu, choć fabuła dotyczy zupełnie innej kryminalnej zagadki, wiele straci ten, kto zrezygnuje z zapoznania się przez lekturą z pierwszym tomem.

Servaz wraca do małego akademickiego miasteczka, gdzie spędził najszczęśliwsze lata swojej młodości poświęconych studiom, przyjaźniom oraz pierwszej prawdziwej miłości. To właśnie ona, Marianne wezwała go teraz, po wielu latach by, jako policjant pomógł oczyścić jej syna – młodego studenta, z ciążących nad nim oskarżeń o brutalne morderstwo. Nauczycielka akademicka zginęła straszną śmiercią, utopiona we własnej wannie, a wszystkie poszlaki zdają się wskazywać na Hugo. Dlaczego młody człowiek miałby zabić nauczycielkę? Ale i dlaczego ktoś chciałby go w taką zbrodnie wrobić? Co znaczą ślady wskazujące na seryjnego mordercę z „Bielszego odcienia śmierci”? Czyżby demoniczny Julian Hirtmann naprawdę podążał tropem policjanta Servaza? Pytań jest wiele, pewne zaś jest to, że sporo się będzie działo wokół naszego detektywa, zwłaszcza, że jego nieodrodna córka Margot, także postanowiła przeprowadzić małe śledztwo.

Bernard Minier utrzymuje niezmiennie dobry poziom. Choć akademickie miasteczko ma zupełnie inny klimat niż odludne góry w zimowej scenerii gdzie mieścił się Instytut Wagnera – ośrodek dla „szalonych” skazańców, to autorowi udało się zaprezentować go z równą łatwością. Równie dobra jest także sama zagadka kryminalna, wielowątkowa, dobrze przedstawiona i niepozbawiona mylnych tropów. Jak widać pomysłów panu Minier nie brakuje. I mam nadzieję, że tak pozostanie także w trzeciej części – gdzie spodziewam się znaleźć finał sprawy dotyczącej Juliana Hirtmana.

Gdybym miała wymienić wady – to po dłuższym zastanowieiu się – bo w pierwszej chwili żadne nie przychodzą mi do głowy, wymieniłam dwie. Po pierwsze uważam, że autor ma jakiś problem ze stworzeniem przekonującej postaci kobiecej – te mające uchodzić za wyjątkowe są, co najwyżej enigmatyczne i irracjonalna, a już na pewno irytujące (dotyczy to także córki głównego bohatera – „błyskotliwej” Margot). Druga wadą są strasznie zagmatwane i w każdym wypadku dziwne związki, jakie preferują bohaterowie: rozwodnicy, geje, lesbijki, amatorzy przygodnego seksu itd. żadnych „zwyczajnych” związków… ach ta Francja :)


Z niecierpliwością czekam aż „Nie gaś światła” zagości na mojej półce. Mam nadzieję, że znajdzie się w gronie moich świątecznych prezentów… :)

Moja ocena:
7/10

niedziela, 7 grudnia 2014

Zaginiona dziewczyna - Gillian Flynn


Zaginiona dziewczyna - Gillian Flynn




Wydawnictwo: Burda Publishing
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 652



Gdy zobaczyłam zwiastun filmu wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Postanowiłam jednak zrobić wszystko tak jak trzeba, a więc najpierw książka a potem film. Bo tak trzeba, prawda? Tak jest lepiej, tak w każdym razie wynika z moich doświadczeń, a przynajmniej wynikało, bowiem w przypadku „Zaginionej dziewczyny” mam spore wątpliwości. Dlaczego? Otóż w thrillerze – a to właśnie ten gatunek – najważniejsze jest napięcie i zaskoczenie. Wielka niewiadoma, kiedy odbiorca próbuje ułożyć całą układankę, ale nie potrafi przewidzieć nawet, co zdarzy się w kolejnej scenie. To właśnie największy atut książki Gillian Flynn – jest rewelacyjnym thrillerem. Ale czy skoro już wiem, co się wydarzy, to czy nie zmniejszy to wrażenia, jakie wywrze na mnie film?

Wracając jednak do książki…

Gilian Flynn nie jest dla mnie zupełnie nieznaną autorką. Wręcz przeciwnie, na polskim rynku jak dotąd zostały wydane trzy jej książki, i wszystkie one są mi w jakimś stopniu znane. Pisze w jakimś stopniu, dlatego, że o ile „Ostre przedmioty” przeczytałam od deski do deski to „Mroczny zakątek” odłożyłam po kilkudziesięciu stronach – nie był to po prostu dobry moment na tę lekturę (mam nadzieję, że kiedyś do niej powrócę). Charakterystyczna cechą książek pani Flynn  - z tego co zaobserwowałam – są bardzo zagmatwane sylwetki bohaterów. To nigdy nie są proste postaci, które dałoby się zamknąć w jakichś ramach – to raczej ludzie z problemami, autentyczni przez swe niedoskonałości, ale także niebudzący sympatii czytelnika, za to bez wątpienia budzący ciekawość. Tak jest także w przypadku „Zagininej dziewczyny”. Postacie są największym atutem tej książki – to właśnie na różnorodności charakterów zbudowana jest cała  historia.

Ciężko jest w jakikolwiek sposób opisać fabułę by niczego przy tym nie zdradzać, a zdradzić nie można, bo to właśnie odkrywanie prawdy sprawia czytelnikowi największą frajdę. A pani Flynn żongluje elementami prawdy niczym sprawny cyrkowiec i za każdym razem udaje jej się ułożyć z nich inny obraz zdarzeń. Przez większość część książki czytelnik stawia sobie tylko jedno pytanie – winny czy nie winny? Przez kolejną zastanawia się jak to wszystko może się skończyć i próbuje odgadnąć jakiś prawdopodobny scenariusz. Przyznaję, że mnie się nie udało. Autorka całkowicie mnie zaskoczyła, co tylko sprawiło, że historia wiele zyskała w moich oczach.

„Zaginiona dziewczyna” to bez wątpienia najlepsza książka Flynn, jaką dotąd czytałam. O tym jak bardzo wciąga ona czytelnika niech świadczy fakt, że niemal nie zauważyłam, kiedy pochłonęłam te sześćset stron. Jeśli zaś moja ocena nie jest wyższa, to głównie, dlatego, że choć autorka zaskakiwała mnie różnymi szczegółami i nietypowym zakończeniem, to, jeśli chodzi o całość już niekoniecznie. W żaden sposób nie zmniejsza to jednak przyjemności czytania.

 A oglądania? Zamierzam to sprawdzić :) 


Moja ocena:
7/10

sobota, 6 grudnia 2014

World War Z - Max Brooks


World War Z - Max Brooks




Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 544





Zacznę od tego, że nie widziałam filmu, choć prawdą jest także, że o książce usłyszałam po raz pierwszy właśnie w odniesieniu do ekranizacji. Ale i wtedy nie znalazła się ona w polu moich zainteresować, cóż po prostu zawsze uważałam, że zombie to raczej nie dla mnie. Dotąd wszystkie historie o żywych trupach kojarzyły mi się raczej z filmami klasy B i dość nieskomplikowanymi horrorami.  Dotąd, teraz, bowiem muszę zmienić zdanie. „World War Z” nie jest po prostu jakąś opowieścią o zombie w roli głównej, ale świetnym studium ludzkich zachowań w obliczu wojny w ogóle.

O tym jak dobrze książka jest napisana, niech świadczy fakt, że biorąc ją do reki wcale nie zamierzałam czytać, a jedynie „zerknąć” na treść przed przekazaniem jej w bardziej odpowiednie ręce. Moje zerknięcie skończyło się na kilkunastu godzinach czytania – nie, na szczęście nie non stop. Książka ma bowiem to do siebie, że dużo lepiej jest ją pochłaniać stopniowo w oddzielonych przerwami dawkach. Inaczej forma narracji, jaką przyjął autor może nieco zmęczyć.

Cała książka opiera się na nie nowym, ale także niezbyt często wykorzystywanym pomyśle przedstawienia wydarzeń z punktu widzenia wielu ich uczestników. W tym wypadku, więc wojna z zombie zostaje przestawiona w kilkudziesięciu relacjach – mini wywiadach, jakie przeprowadza narrator. Daje to ogromne pole do popisu, przedstawienie wydarzeń w ujęciu globalnym, a jednocześnie bardzo ludzkim. Ma jednak także swoje ograniczenia. Dla czytelnika nieco męczące może być poznawanie nowych postaci, i ich „fragmentu” opowieści, wiedząc, że osoby te za kilka stron „znikną z kadru”. To naprawdę spore wyzwanie dla pisarza, by przedstawił historię tak by czytelnik chciał owe fragmenty zbierać i układać. I Maxowi Brooksowi się to niewątpliwie udało.

Książka ma niestety także swoje wady. Dla mnie najważniejszą z nich jest bardzo mała różnorodność postaci stworzonych przez autora – i nie chodzi mi o ich funkcję czy historię, bo te naprawdę są maksymalnie różnorodne (od żołnierzy, lekarzy, prostych mieszkańców, dowódców, przywódców, dezerterów, polityków, marynarzy, kosmonautów itd.), ale o ich charaktery. Wszyscy oni, mimo tak wielkich różnic są w zasadzie tacy sami. Nieco dziwi także awersja autora względem kobiet. Czyży stworzenie kilku spójnych, a różnych kobiecych osobowości przekraczało wyobraźnie autora, który porwał się na globalne przestawienie światowej wojny z zombie?:)


Lektura „World War Z” była bardzo ciekawym doświadczeniem, które po raz kolejny przekonało mnie, że nigdy nie należy mówić nigdy…

Moja ocena:
7/10

środa, 3 grudnia 2014

W bagnie - Arnaldur Indriðason


W bagnie - Arnaldur Indriðason





Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 304




Książką „W bagnie” Arnaldur Indriðason ostatecznie rozwiał moją wizję Islandii, jako bajkowej, śnieżnej wyspy spowitej aurą magicznej niemal tajemniczości. Śnieg i lud, ciepłe czerwone swetry, gejzery i ceniący prostotę pracowici ludzie. Trochę naiwnie wiem, ale każdy ma jakieś wyobrażenie o jakimś miejscu a „moja” Islandia była właśnie taka. Dopóki nie zaczęłam czytać książek Indriðasona, który postanowił sobie chyba za cel zniszczyć ten idylliczny obraz. Jego Islandia (i obawiam się, że to niestety on jest bliżej prawdy :) jest smutnym miejscem, gdzie ludzie chronią się przed ciemnością i depresją nadużywając alkoholu, narkotyków, zakuwając się w szczelną skorupę otępienia i samotności lub pozwalając by kierowały nimi najniższe z ludzkich pobudek. I choć sądzę, że obraz, jaki maluje przed czytelnikiem Indriðason też nie jest zbyt obiektywny (typowy skandynawski pesymizm) to bezpowrotnie rozwiewa on jakiekolwiek mrzonki o bajkowej krainie :)

Tytułowe bagno jest w książce odniesieniem do miejsca, w którym zbudowano dom gdzie mieszkała ofiara – starszy mężczyzna, który zginął od uderzenia popielniczką w głowę. Swoistym bagnem okazuje się także śledztwo, które wciąga policjanta Erlendura w historię życia mężczyzny. Wszystko, czym początkowo dysponują policjanci to zdjęcie grobu znalezione w szufladzie biurka zmarłego – kto je zrobił i jakie jest jego znaczenie w całej sprawie?  Odnalezienie odpowiedzi okazuje się nie takie trudne – tu policji pomaga sytuacja demograficzna wyspy – zamknięta i ograniczona liczba mieszkańców. Wszystko to dotyczy jednak spraw sprzed wielu lat, kto dzisiaj miałby powód by zabić staruszka?

„W bagnie” to bardzo dobry, choć bardzo wolno rozwijający się kryminał. Powolna, mozolna, ale szczegółowa rekonstrukcja życia ofiary pozwala zagłębić się w całą sprawę i poznać wszystkich, których ona dotyczyła. Nie ma zwrotów akcji, ani dramatycznych wydarzeń, które przyśpieszają narrację, żadnych niespodzianek ani sztuczek, a jednak Indriðasonowi udaje się zbudować i podtrzymać napięcie. Zaintrygować czytelnika i wciągnąć go w wir zdarzeń z przeszłości jak i teraźniejszości a przede wszystkim niemal zahipnotyzować mrocznym, trochę dusznym klimatem.

Pamiętam, że czytając pierwszą książkę Indriðasona „Głos” bardzo przytłoczył mnie melancholijno – depresyjny charakter Erlendura, oraz ilość miejsca, jakie w książce zajmują dramaty jego prywatnego życia. W „W bagnie” jest ich równie dużo, ale być może przez fakt, że byłam na nie przygotowana już mnie tak nie irytowały. Ale to także pod względem kryminalnym dużo lepsza pozycja, a w każdym razie z pewnością zasługuje na uwagę. Dobrą wiadomością jest także to, że do tych imion z czasem da się przyzwyczaić – choć nie przestają zadziwiać :)

Moja ocena:
7/10

wtorek, 2 grudnia 2014

Lśniące dziewczyny - Lauren Beukes


Lśniące dziewczyny - Lauren Beukes



Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 416



Dziwna książka. To najtrafniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy i to z uwzględnieniem jego ambiwalentności. Motyw podróży w czasie nie jest niczym nowym w literaturze. Wykorzystywano go zarówno w „czystej” fantastyce, jak i książkach przygodowych, powieściach dla dzieci i młodzieży, a nawet romansach, ale kryminał? Takiego połączenia sobie nie przypominam, i to właśnie, dlatego „Lśniące dziewczyny” znalazły się na mojej liście „muszę przeczytać” (mimo odpychającej okładki) i to na jednym z pierwszych miejsc. Nic, więc dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się okazja zabrałam się za lekturę.

Możecie sobie wyobrazić zbrodnie doskonalszą niż popełnioną w innym czasie? Nawet najzacieklejsi śledczy muszą ograniczyć poszukiwania do tu i teraz, może się zdarzyć, że będą szukać sprawcy w przeszłości, ale w przyszłości? Nigdy. A teraz wyobraźcie sobie takiego całkowicie bezkarnego sprawcę, który przeskakuje przez dziesięciolecia by dokonywać swych brutalnych morderstw młodych kobiet. Morderstw, których nikt nigdy nie połączy, choć zawsze pozostawia on przy zwłokach coś, co na takie powiązania pozwala, bo jakiekolwiek ślady by nie pozostawił zawsze będą one sprzeczne z logiką. Zbrodnia doskonała? Niemal, jest, bowiem jeden problem, jedna z jego ofiar, uparta Kirby przeżyła i jest gotowa na bardzo wiele by odnaleźć sprawcę napadu. Być może jest nawet gotowa wyrzec się w tym celu rozsądku i porzucić ograniczenia tego, co możliwe.

Tytułowe lśniące dziewczyny to ofiary Harpera Curtisa, kobiety, które muszą zginąć by wypełniło się zadanie, by wszystko stało się tak jak miało się stać. Główną część książki – oprócz poczynań Kirby - zajmują właśnie historie tych dziewczyn, a jest ich nie mało, bo aż dziewięć. A schemat jest najczęściej jednakowy – kilkuakapitowe lub stronicowe przedstawienie postaci, zjawienie się Curtisa i śmierć. Jedynym urozmaiceniem są wyprawy w czasie mające na celu zamknięcie kręgu i dopełnienie wydarzeń. Swoją drogą bardzo interesujące i to w tym miejscu czytelnik może popodziwiać kunszt autorki, której udało się zamknąć całość w logiczną pętle następstw. Co do samych „śmierci” jednak, zapewne nikogo nie zaskoczę, jeśli powiem, że są po prostu nudne. Owe lśniące dziewczyny, to, kim są i w jakich czasach żyją nie ma właśnie żadnego znaczenia, skoro czytelnik wie, że zaraz zginą, i znikną z tej historii. Nie wiem, więc jaki był cel autorki oprócz zapełniania kolejnych stron, scenami ze zmieniającego się w czasie miasta. Zabrakło pomysłów?

Autorka zbyt wiele pozostawiła także wyobraźni czytelnika i na najbardziej nurtujące pytania nie udziela odpowiedzi, na przykład, dlaczego te a nie inne dziewczyny „lśnią”, ani co to właściwie znaczy. Nie wiadomo także, dlaczego muszą one zginąć, dlaczego Cutris musi je zabić, ani dlaczego wszystko to się dzieje. To dość zasadnicze pytania, nie sądzicie? Być może te braki autorka próbowała rekompensować brutalnymi scenami morderstw, pełnymi bardzo dosadnych opisów i równie dosadnym, wulgarnym językiem. Brakowało mi także „smaczków” historycznych, których wręcz wymaga się (przynamniej ja wymagam) w książce o podróżach w czasie.

Ostatecznie jestem, więc nieco rozczarowana, bo z tego niezwykłego połączenia gatunków wyszedł przeciętny kryminał, przeciętny horror i przeciętna fantastyka. Ale sam pomysł, owszem, warty uznania :)

Moja ocena:
6/10

sobota, 29 listopada 2014

Kamieniarz - Camilli Läckberg


Kamieniarz - Camilla Läckberg 




Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 536




„Kamieniarz” autorstwa Camilli Läckberg to trzeci tom serii kryminalnych przygód policjanta Patrika Hedströma i jego żony, nieco wścibskiej Eriki. Zapewne większość osób lubiących kryminały ma tę lekturę już dawno za sobą biorąc pod uwagę, jaki rozgłos towarzyszy każdej książce Camilli Läckberg. Ja jednak całą serię „odkryłam” stosunkowo niedawno – a raczej niedawno przekonałam się, co do jej wartości, moje pierwsze wrażenia były, bowiem raczej dość chłodne. Wszystko to zmieniło się właśnie za sprawą „Kamieniarza”, która to książka bezpowrotnie wciągnęła mnie w pełen tajemnic świat małej Fjällbaki.

Akacja „Kamieniarza” rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych, oprócz teraźniejszych wydarzeń – poszukiwań mordercy małej dziewczynki, mamy także, tak typowe, dla Läckberg powroty do przeszłości opisujące tragiczne losy pewnej rodziny. Do końca nie jest pewne jak te dwie, bardzo różne opowieści się ze sobą połączą. Od początku pewne jest natomiast, że tak się stanie.

Charakterystyczna dla „Kamieniarza” jest także mnogość wątków obyczajowych, które niekoniecznie łączą się z kryminalnymi. Zmagania Eriki z troskami macierzyństwa, balansowanie Patrika między domem a pracą, problemy małżeńskie rodziców dziewczynki a nawet ich sąsiadów oraz wiele, wiele innych wątków, które sprawiają, że książce bliżej jest to powieści obyczajowej niż kryminalnej. Co ciekawe jednak, zupełnie mi to nie przeszkadzało, wszystkie te motywy, nawet, jeśli jest ich trochę za dużo, nadawały całości bardzo autentyczny i „ludzki” wymiar. Z łatwością, można wyobrazić sobie każdego z bohaterów i zrozumieć ich sposób postępowania. To ważne i bardzo rzadkie w kryminałach, gdzie postacie najczęściej są płaskimi ramkami, wpisującymi się po prostu w ciąg zdarzeń, na który położony jest naciski.

To chyba główny powód, dla którego „Kamieniarz” zrobił na mnie tak pozytywne wrażenie. Książka niestety ma też wady i jedną z nich jest dla mnie słabo dopracowany wątek kryminalny. Śledztwo w sprawie śmierci dziewczynki posuwa się zbyt wolno i zbyt mozolnie, nie zaskakując. Ma się też dziwne wrażenia, że policjanci nigdy nie zadają właściwych pytań i czytelnik rozwiązuje zagadkę morderstwa znacznie szybciej niż oni.


„Kamieniarz” to naprawdę bardzo dobra książka, którą mogę z czystym sumieniem polecić nie tylko wielbicielom gatunku. Polecam zwłaszcza tym, którzy podobnie jak ja nieco rozczarowali się „Kaznodzieją”. Warto dać Camilli Läckberg jeszcze jedną szansę :)

Moja ocena:
8/10

piątek, 28 listopada 2014

Róże cmentarne - Marek Krajewski, Mariusz Czubaj


Róże cmentarne - Marek Krajewski, Mariusz Czubaj




Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 320




Od jakiegoś czasu podejmuje próby przekonania się do polskich autorów. No dobrze, próbuje podejmować próby – tak jest chyba bliżej prawdy. Nie lubię rodzimych twórców – nie, oczywiście nie mam nic przecie samym autorom, nie wątpię także w ich talent, umiejętności i kunszt. Powód dla, którego tak rzadko sięgam po ich książki jest zupełnie inny: bardzo nie lubię rodzimej scenerii, w jakiej toczy się akcja. O ile nie jest to powieść historyczna, trzymam się od książek, których akcja rozgrywa się współcześnie w jakimś z polskich miast, miasteczek czy wsi jak najdalej jak to możliwe. Zbyt idyllicznie, zbyt pesymistycznie, zaściankowo czy swojsko, nie wiem dokładnie. W każdym razie nie lubię i już.

Wracają jednak do „Róż cmentarnych” duetu Krajewski, Czubaj, jest to jednak z takich prób przełamania powyższych uprzedzeń. Powiem od razu, że niezbyt udana. Nie wiem, czy źle wybieram książki czy autorów, ale skoro nawet koincydencja uznanych nazwisk z moim ulubionym gatunkiem, jakim jest kryminał nie przyniosła spodziewanych rezultatów to zaczynam wątpić, czy cokolwiek przyniesie.

Bohaterem „Róże cmentarnych” jest nadkomisarz Jarosław Pater. Osoba nieco ekscentryczna, która marzy głównie o wyjeździe na jedną z greckich wysp z niedawno poznaną kobietą, gdy przełożeni zmuszają go do zajęcia się śledztwem w sprawie seryjnego mordercy. W wyniku brutalnych zabójstw kilku młodych kobiet policja dochodzi do wniosku, że ma do czynienia z naśladowcą, który kopiuje przebieg zbrodni znanych polskich morderców. Przesyłane policji listy zaprowadzą Patera do Władysławowa, gdzie znaleziono kolejną ofiarę, tym razem zabitą w sposób nawiązujący do morderstwa sprzed kilku lat. Morderstwa, którego Paterowi nigdy nie udało się rozwiązać.

Nic w tej książce specjalnie mnie nie urzekło. Ani kryminalna intryga, ani sprawa morderstwa sprzed lat, ani przebieg śledztwa, ani nawet sercowe perypetie samego komisarza. Jedynym powodem, dla, którego doczytałam do końca jest fakt, że książka nie jest zbyt długa, a ja nie chciałam powiększać stosu tych, które należą do kategorii „niedoczytanych”. Nie mam „Różom cmentarnym” nic szczególnego do zarzucenia, żadnych błędów logicznych, niedorzeczności czy niespójności. Jedynie to, że książka została napisana zupełnie bez polotu. Nie wciąga, nie intryguje, nie bawi, nie śmieszy, wzrusza, przeraża… nie robi nic. To jedna z tych pozycji, o których zapomina się zaraz po przeczytaniu, a po miesiącu nie jest się pewnym czy naprawdę się ją czytało.


Obaj autorzy mają swoją sporą grupę fanów, nie wiem, więc czy to ja źle wybrałam książkę, czy nie są to po prostu autorzy dla mnie. Na razie chyba jednak odłożę sobie sprawdzanie tego na innych pozycjach, w końcu na świecie jest tyle książek…

Moja ocena:
5/10 

środa, 26 listopada 2014

Bielszy odcień śmierci - Bernard Minier


Bielszy odcień śmierci - Bernard Minier




Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2012
Ilość stroń: 512




Martin Servaz to policjant z doświadczeniem w sprawach kryminalnych. Ale nawet on jest zaskoczony gdy zostaje nagle wezwany do rozwikłania sprawy bardzo brutalnego zabójstwa… konia. Rzecz pewnie nigdy nie miałaby miejsca, gdyby nie fakt, że właścicielem owego zwierzęcia jest bardzo wpływowy milioner z odpowiednimi układami na każdym szczeblu drabiny władzy. Mimo nietypowości Servaz traktuje sprawę poważnie, głównie dlatego, że wstrząsa nim bezwzględna brutalność zbrodni, która jak sądzi nie może być jednorazowa. Nie mija wiele czasu, gdy dochodzi do „prawdziwego” morderstwa, którego ofiarą jest miejscowy aptekarz. Sprawa nie jest prosta. Brak śladów, dowodów, poszlak. A jedyne co mogłoby stanowić jakąś wskazówkę to ślady DNA wskazujące na wielokrotnego mordercę, który jednak przebywa w pilnie strzeżonym zakładzie psychiatrycznym. Bliskość tej placówki, przeszłość Hirtmana i dojmująca atmosfera odludnych gór, to wszystko bardzo niepokoi policjanta. Ale czy się ze sobą łączy? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Tak w dużym skrócie wygląda zarys fabuły „Bielszego odcienia śmierci” autorstwa Bernarda Miniera. Książka zebrała tak wiele  pozytywnych recenzji, że już dawno trafiła na moją listę „muszę mieć”. Gdy więc w końcu moje pragnienie się ziściło czym prędzej zabrałam się za czytanie. Czytałam, czytałam i czytałam. Aż w końcu dobrnęłam do końca. Mniej więcej tak to wyglądało, a nie jest to dla mnie normą :) Powód? Jeden, ale decydujący. Książka nie wciąga. Wszystko inne jest jak najbardziej w porządku. Fabuła, kryminalna intryga, zagadka, niespodzianka przy rozwiązaniu. Do tego dobrze skonstruowane postacie, dobry styl i język, a nawet całkiem niezły mroczny klimat śnieżnego pustkowia. A jednak dopiero ostatnie kilkadziesiąt stron czyta się z prawdziwą przyjemnością. Wcześniej po prostu mozolnie brnie się przez kolejne strony. Nie wiem dlaczego. Może jest trochę zbyt poprawnie?

Książka wielokrotnie wywoływała we mnie też irytację, a to ze względu na sposób w jaki autor postanowił zwodzić czytelnika by nie za szybko zbliżył się on do dość oczywistej „prawdy”.  Zalewa się czytelnika nadmiarem informacji i tempem wydarzeń, tak, że ma on wrażenie, że prowadzący śledztwo wykonują mnóstwo czynności, gdy tak naprawdę wszystko to co wydaje się oczywiste nie zostaje zrobione. Servaz nie zadaje pytań, które w danych okolicznościach wydają się najbardziej oczywiste. Sprawdza się najluźniejsze tropy, ale nie podstawowe dane, rozmawia się, że wszystkimi oprócz tych, z kim rozmowa wydawałaby się najbardziej potrzebna. Nie lubię tego, wolałabym by autor pokusił się o taką intrygę, żeby nie musiał zasłaniać się podobnymi „chwytami”.


Trudno jest mi ocenić „Bielszy odcień śmierci”, bo to w gruncie rzeczy całkiem dobra książka. Niewiele w każdym razie mogę jej zarzucić. Ale… no właśnie, spodziewałam się czegoś więcej. Może w „Kręgu” i „Nie gaś światła” z tym samym głównym bohaterem odnajdę to coś, na które liczyłam. 

Moja ocena:
7/10

Książka przeczytana w ramach wyzwań: serie  na starcie, Czytam Opasłe Tomiska, klucznik
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...