piątek, 19 kwietnia 2013

Na granicy - Brian McGilloway

 

Na granicy - Brian McGilloway 



Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 224




Sama nie wiem dlaczego napisanie tej recenzji zabrało mi tyle czasu, od momentu gdy skończyłam czytać minął już co najmniej tydzień, a ja jakoś nie mogłam się za to zabrać. I to bynajmniej nie dlatego, że książka jest zła, bo wcale taka nie jest. Chyba właśnie problem polega na tym, że jest po prostu dobra. Choć ciężko się do tego przyznać wieczny malkontent, który gdzieś we mnie siedzi ani na moment nie przestaje doszukiwać się wad i błędów we wszystkim co mi trafia w ręce. Innymi słowy należę do tych trudnych czytelników, którzy choć kochają czytać to nigdy nie robią tego bezkrytycznie. Nie jest więc szczególnie dziwne to, że dużo łatwiej jest opisać swoje wrażenia z książki, która jest rewelacyjna lub bardzo zła, problem zaczyna się gdy jest po prostu dobra. A „Na granicy” jest dobrym wciągającym kryminałem z zawikłaną i wielowątkową zagadką, sympatycznym, ale wciąż bardzo normalnym detektywem w roli głównej, kilkoma zabawnymi wątkami pobocznymi a wszystko to w atmosferze irlandzkiego pogranicza. Brzmi zachęcająco, prawda?
I tak też właśnie jest. Przyznaję, że mnie do sięgnięcia po książkę zachęciła także bardzo ładna okładka i tym razem (w przeciwieństwie do bardzo licznych innych razów :) wybór ten okazał się bardzo dobry. Książka nie jest może rewelacyjna bo do tego miana jednak trochę jej brakuje, ale nie doszukałam się w niej żadnych większych wad. Autor ładnym prostym językiem prowadzi nas poprzez śledztwo, mnożące się wątki, wątpliwości i pytania, gdy elementy układanki zdają się w żaden sposób do siebie nie pasować, aż do całkiem efektownego rozwiązania.
Książce trochę brakuje napięcia, to jedyna konkretny zarzut jaki mogę jej postawić, mimo, że cała historia rozpoczyna się od odnalezienia ciała młodej dziewczyny, a potem dzieje się jeszcze sporo, obserwujemy wszystko jakby z dystansu i sądzę, że przydałoby się tu trochę więcej emocji, co pomogłoby nam także lepiej poznać głównych bohaterów. Myślę, że cześć z nich spotkamy także w kolejnych książkach z detektywem Devlinem już okrzykniętym irlandzkim Wallanderem. Czy słusznie? Przekonajcie się sami, ja w każdym razie z pewnością sięgnę po „Aleję szubienic” (intrygujący tytuł prawda?), gdy tylko będę mieć ku temu okazję. 

Moja ocena:
7/10

środa, 17 kwietnia 2013

Strefa cienia: trzy lata z psychopatą - historia prawdziwa - Wiktoria Zedner

 

Strefa cienia: trzy lata z psychopatą - historia prawdziwa - Wiktoria Zender


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 320




Nie wiem co mam napisać na temat tej książki. Czytanie jej nie było łatwe i równie trudne jest opisanie sowich wrażeń w kilku zdaniach. Nie dlatego, że mam na jej temat do powiedzenia tak dużo. Przeciwnie, dlatego, że nie mam do powiedzenia niemal nic.
Pani Zender jest ofiarą przemocy i szczerze jej współczuję – trudno mi sobie nawet wyobrazić coś bardziej przerażającego niż skutki agresji której padła ofiarą. Ale pani Zender jest także autorką książki w której postanowiła podzielić się z nami swoimi przeżyciami – w trzecioosobowej narracji, która zapewne pomogła jej zdystansować się do młodej Uli. To, że chce się względem niej zdystansować nie dziwi mnie wcale. Mimo bowiem wyraźnych starań by przedstawić dziewczynę jako ofiarę perfidnej manipulacji to jest ona raczej ofiarą własnej naiwności i głupoty.
Mamy przecież do czynienia ze starą jak świat i wszystkim dobrze znaną historią młodej dziewczyny, która znużona ograniczeniami domu rodzinnego związuje się z mężczyzną, który co prawda mógłby być jej dziadkiem, ale za to może zapewnić jej barwniejsze i bardziej ekscytujące życie. I nie łudźmy się, nie jest to jakaś wielka miłość łącząca ludzi na przekór wszelkim konwenansom, ale zwykła wymiana dóbr i usług. Tak, autorka bardzo chce zaprezentować nam Ulę jako młodą, niedoświadczoną dziewczynę, którą oszołomił nieznany jej świat dużych miast, drogich hoteli, restauracji, prezentów i zakupów. Osiemnastolatki są naiwne, owszem, ale ile osiemnastolatek zgadza się zostać kochankami sześdziesięcioparoletniego mężczyzny byle by tylko nie musieć wracać do domu i normalnego, skromnego życia „zwykłej” nastolatki. Wszyscy wiemy, że są takie dziewczyny w końcu dużo się ostatnio mówi i piszę o sponsoringu. Ale tam nazywa się rzecz po imieniu i nie próbuje się wmówić czytelnikowi, że biedna Ula nie wiedziała co robi, gdy masowo podrabiała podpisy, łamała prawo i uczestniczyła w innych malwersacjach i przekrętach – tym bardziej nagannych, że cześć polegała na wyłudzeniu odszkodowań należnych weteranom i inwalidom wojennym. Dla Uli jednak znaczenie ma jedynie to, że ma własne mieszkanie w centrum Warszawy i pieniądze z których nieskrępowanie korzysta nawet po tym gdy Roman trafia do więzienia. 
Ula stała się ofiarą dlatego, że jej bogaty wybranek okazał się człowiekiem z problemami psychicznymi i to co zapowiadało się jak raj zamieniło się w piekło. Nie chce by brzmiało to tak jakbym uważała, że spotkało ją to na co zasłużyła. Bo tak nie jest! Ofiara przemocy jest ofiarą w każdym znaczeniu tego słowa a tej agresji nic nigdy nie usprawiedliwia. Ale kłamałabym twierdząc, że rozumiem i akceptuję zachowanie Uli, szczerze mówiąc przez większą część książki nieustannie zadawałam sobie pytanie co ta dziewczyna sobie myśli i czy w ogóle myśli? Trudno ocenić historię czyjegoś życia, ale postanowiłam się zdystansować i spojrzeć na treść jak na typową książkę, a jako taka jest bardzo przeciętna.

Moja ocena
5/10



poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Jedenaście godzin - Paullina Simons

 

Jedenaście godzin - Paullina Simons


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2000
Ilość stron: 258




Wciąż zabieram się do przeczytania „Jeźdźca miedzianego” pani Simons, naczytałam się już tyle pozytywnych opinii na temat tej książki, że już niemal nie mogę się doczekać, kiedy ona wpadnie w moje ręce. Niemal. Przyznaję się bowiem, że doświadczenie nauczyło mnie, że ja bardzo często owych opinii zupełnie nie podzielam, a im więcej spodziewam się po książce tym bardziej czuję się potem rozczarowana. Postanowiłam więc z lekturą „Jeźdźca” jeszcze poczekać, a tymczasem zapoznać się z wcześniejszą powieścią tej autorki, a mianowicie thrillerem – „Jedenaście godzi”. Jest to dla mnie już drugie spotkanie z twórczością pani Simons, po kryminale „Czerwone Liście”, z którym to zapoznałam się jakiś miesiąc temu. I oprócz oczywistego różnorodności tematycznej, moja pierwsza refleksja dotyczy stwierdzenia, że styl autorki wyraźnie ewoluuje i to w bardzo dobrym kierunku – co bez wątpienia dobrze wróży pozostałym powieściom.
Naprzód jednak parę słów o treści. Młoda, szczęśliwa matka oczekująca narodzin kolejnego potomka wybiera się na zakupy i cierpliwie odpowiada na grzecznościowe pytania na temat płci i rozwiązania. I nawet nie podejrzewa, że właśnie rozpoczęła pierwszą z jedenastu najbardziej koszmarnych godzin swego życia. Porwana przez nieznajomego mężczyznę z parkingu pod centrum handlowym rozpoczyna dramatyczną walkę o wolność – a jej próby w oczywisty sposób ogranicza troska o jeszcze nienarodzone dziecko. Sama historia jest dość przerażająca, właściwie jest to chyba największy koszmar jaki potrafiłaby wymyślić kobieta spodziewająca się dziecka, gdyby równie starsze myśli w ogóle miały ją w nawiedzać stanie błogosławionym :)
Mamy więc do czynienia z trzymającym w napięciu thrillerem, w którym minuta po minucie uczestniczymy w dramacie Didi i podążającego jej tropem męża, który wraz z agentem FBI próbuje doprowadzić do jej uwolnienia. Niestety format jaki przyjęła autorka nie do końca pozwala wykorzystać potencjał całej tej historii. W środku książki można nawet czuć się nieco zmęczonym mozolnym podążaniem drogą wydarzeń, które są nam już znane. Naprzód bowiem uczestniczymy w jakiś zdarzeniu wraz z Didi, potem natomiast obserwujemy moment w którym odkrywa to policja – świadkowie więc relacjonują nam swoje poprzednie słowa lub słuchamy jak zostają „odkryte” informacje, która dla nas nie są już nowe.
O ile dobrze pamiętam to samo drażniło mnie w przypadku „Czerwonych Liści” może więc to charakterystyczna cecha autorki, by wielokrotnie przedstawiać nam te same zdarzenia. Byłby to co prawda bardzo ciekawy zabieg, gdyby relacjonujące go osoby za każdym razem wnosiły coś nowego, a tak niestety nie jest. W każdym razie „Jedenaście godzin” wiele by zyskało, gdyby autorka w części zdarzeń pozwalała nam uczestniczyć razem z Didi, a cześć okrywać razem z jej zdeterminowanym w pościgu mężem.
Muszę jeszcze wspomnieć o pewnej sztuczności dialogów i nieco pobieżnym potraktowaniu przeżyć samej porwanej. Już w pierwszych godzinach ograniczają się one niemal do przesłaniającego wszystko inne uczucia pragnienia, któremu to uczuciu pani Simons nie szczędzi licznych akapitów :)
Ogólnie jednak, mimo tych mankamentów jest to całkiem dobra książka i prosty choć nie banany pomysł na pełen napięcia thriller. Całkowicie jednak zgadzam się z licznymi opiniami, że na okładce powinno znaleźć się ostrzeżenie dla kobiet w ciąży :)

Moja ocena:
7/10

niedziela, 14 kwietnia 2013

Kto zabił panią Skrof? - Mika Waltari

 

Kto zabił panią Skrof? - Mika Waltari



Wydawnictwo:  Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 296



Dziś dla odmiany kryminał i to w najbardziej klasycznej ze swych odmian. „Kto zabił panią Skrof?” autorstwa Miki Waltariego. Tak tego Miki Waltariego otóż ku swemu zdziwieniu i z niejakim zażenowaniem z powodu swojej dotychczasowej ignoranci odkryłam, że jest on nie tylko autorem kultowych już powieście historycznych, ale w swym kraju uchodzi także, za mistrza kryminału. By nadrobić owo zaniedbanie z mojej strony szybko więc zaopatrzyłam się w – bardzo ładne swoją drogą wydanie, zresztą pierwsze tłumaczone bezpośrednio z oryginału – egzemplarz pierwszego tomu serii z komisarzem Palmu w roli głównej.
Na wstępie powiem, że choć jak to się okazało Waltari uchodzi za klasyka skandynawskiego kryminału, to owego charakterystycznego dla tej kategorii książek ciężkiego i mrocznego klimatu u niego nie znajdziemy. Pod tym względem znacznie bliżej mu do Agathy Christie czy Conan Doylea czy innych klasyków u których na pierwszy plan wysuwa się oczywiście zagadka kryminalna – a aby dowiedzieć się kto zabił musimy cierpliwie przedzierać się przez gąszcz motywów, typów i najróżniejszych teorii gdyż każda strona przynosi nam kolejnego podejrzanego.
W „Kto zabił panią Skrof?” owych teorii, zagadek i plączących się wątków nie brakuje. W połowie książki staje się to nawet odrobinę męczące zwłaszcza, że akcja prowadzona jest z pozycji młodego asystenta komisarza Palmu, który w całej historii gubi się z równą łatwością jak czytelnik. Ma to bez wątpienia swój urok i przywodzi na myśl dzielnego Watsona próbującego dotrzymać kroku apodyktycznemu Holmesowi. Komisarz Palmu jest jednak mniej sarkastyczny, a dużo bardziej dobroduszny niż jego brytyjski odpowiednik.
Książka jest napisana lekkim i pełnym ironii językiem, który z powodzeniem rekompensuje pewne niedostatki samej zagadki, a dobroduszna złośliwość z jaką autor wyposaża swoje postacie w śmiesznostki i małostki czyni je charakterystycznymi i bardzo naturalnymi. Całość zaś utrzymana w klimacie lat 30tych tworzy niepowtarzalny nastrój klasycznych kryminałów z trucizną i melonikiem w tle :)
Polecam zwłaszcza fanom kryminału, bo czytelnicy powieści historycznych Waltariego mogą czuć się nieco zaskoczeni, ale raczej nie rozczarowani.

Moja ocena:
7/10

Jedyne dziecko - Jack Ketchum

 

Jedyne dziecko - Jack Ketchum


Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 324




Jack Ketchum swoją powieścią „Jedyne dziecko” wstrząsa czytelnikiem tak jak to Jack Ketchum ma w zwyczaju. Tym razem funduje nam kilkusetstronicową jazdę bez trzymanki po przerażająco brutalnym świecie, który niestety jest światem rzeczywistym. Nie ma żadnych poduszek bezpieczeństwa, buforów, hamulców, ani niczego co choćby trochę łagodziło bezwzględny realizm tej historii. Ketchum opisuje życie sadystycznego psychopaty i nie szczędzi nam odrażających szczegółów. Było by czymś wręcz niedorzecznym wymagać  od tego właśnie autora by posłużył się aluzją czy niedomówieniem. Ketchum strzela do czytelnika lawiną przerażających obrazów i słów bez żadnej taryfy ulgowej. Bo właśnie taką rzeczywistość chce nam przedstawić i trzeba być na to gotowym sięgając po jego książki.
 Przyznaję, że ja potrzebuje specjalnego nastroju, by po nie sięgnąć i szczególnego nastawienia by przez nie przebrnąć. I choć najczęściej ostatecznie warto, to cena jest dość wygórowana. Ketchum przejedzie po naszym życiu emocjonalnym jak walec drogowy i zrówna z ziemią wszystko, wszelką nadzieję, wszelką wiarę w ludzkość, dobro a zwłaszcza w elementarną sprawiedliwość. Jeśli ktoś chce sprawdzić jak bezwzględnie niesprawiedliwy i straszny jest świat, to lektura „Jedynego dziecka” jest na to niezawodnym sposobem. Tylko czy naprawdę chcemy wiedzieć jak zły może być świat? Ja chyba nie chcę, a lojalnie uprzedzam tych, którzy mają podobne wątpliwości, że tej ksiązki nie sposób jest już zapomnieć.
Muszę to napisać, bo choć oczywiście jestem pod ogromnym wrażeniem „Jedynego dziecka” to jednak nie podzielam ogólnego entuzjazmu – choć to słowo do książki nie za bardzo pasuje – i mam ku temu bardzo specyficzny powód. Otóż trudno mi oprzeć się wrażeniu, że autor postawił sobie za zadanie jak najmocniej wstrząsnąć czytelnikiem opowiadając mu jak najbardziej przerażająco historię. Historia matki próbującej obronić swoje dziecko przed bezwzględnym psychopatą, przy czym musi walczyć nie tylko z nim samym, ale także systemem sprawiedliwości i wyrokami prawa – świetnie się na taką historię nadaje. W końcu trudno wyobrazić sobie coś gorszego niż krzywda niewinnego dziecko i to dziejąca się jeszcze za przyzwoleniem prawa. Nie znajdziemy jednak u Ketchuma odpowiedzi na pytanie o genezę zła, nie dowiemy się dlaczego Arthur Danse jest psychopatą, ani jak ustrzec się przed tak zamaskowanym złem. Przesłanie Ketchuma jest bardzo jasne i proste, chce on pokazać, że potwory istnieją i są wśród nas. Tylko czy dotąd tego nie wiedzieliśmy? Szczerze mówiąc bardziej od samego Arthura Dansa przeraził mnie sposób działania wymiarów sprawiedliwości. To tę część książki – opisującą proces - uważam za najlepszą i najmocniejszą.

Moja ocena:
6/10

wtorek, 9 kwietnia 2013

Piękne Istoty - Kami Garcia, Margareth Stohl

 

Piękne Istoty - Kami Garcia, Margareth Stohl



Wydawnictwo: Łyński Kamień
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 536





Strasznie mnie znużyła ta książka. Strasznie. Czytałam ją przez całe trzy dni, i to nie dlatego, że nie miałam czasu, ale po prostu czytanie tych pięciuset kilkudziesięciu stron tyle mi zajęło. Pierwsze więc co mi przychodzi do głowy, gdy myślę o „Pięknych Istotach” (przy okazji wydaje mi się, że oryginalny tytuł dużo lepiej oddaje ambiwalentną naturę owych „istot”) to myśl, że książka jest niemożliwe wręcz przeciągnięta, jakby autorki postawiły sobie za zadanie zapełnić drukiem jak największą liczbę kartek bez zawracania sobie zbytnio głowy sensem fabuły. Może ze względu na to, że jest ich dwie - a to doprawdy co najmniej o jedną za dużo jak na tak banalną w gruncie rzeczy opowieść – na każdą przypadła odpowiednia liczba nadprogramowych fragmentów, które z powodzeniem można by było usunąć.
 Tak zdaje sobie sprawę, że książki – bo powstał już cały cykl – mają wierne i zaskakująco szerokie, grono wielbicieli, ma to też związek z filmem, który niedawno trafił do kin. W moim jednak odczuciu „Piękne Istoty” są bardzo przeciętnym paranormal romance, kolejną realizacją obowiązującego ten rodzaj książek schematu. Jedyne novum w przypadku tego „działa” jest prowadzenie narracji z punktu widzenia zwykłego chłopaka o imieniu Ethan, a nie posiadającej nadnaturalne zdolności dziewczyny – Leny. A wiec odwrotnie niż ma to zazwyczaj miejsce.
Powiem od razu, że uważam to za drugą największą wadę książki. „Piękne Istoty” były by czymś znacznie lepszym gdyby w świat mocy, magii, dobrych i złych sił a więc w historię swojej rodziny, wprowadziła nas Lena – główna aktorka dramatu, a nie bardzo irytujący chłopak stojący na marginesie tego co w książce mogłoby być najciekawsze.
Kolejna uwaga dotyczy klimatu jaki panie Garcia i Stohl starały się stworzyć opisując nam realia, zwyczaje i sposób w jaki funkcjonuje małe miasteczko w Południowej Karoline. Doceniam próbę nawet jeśli nie do końca udaną. Szczerze mówiąc nawet klimat gdzieś gubi się w tym niepotrzebnym słowotoku, który byłby do przyjęcia gdyby okrasić go choćby odrobiną ironii czy poczucia humoru. Tego ostatniego książka nie zawiera nawet za grosz, choć jak przypuszczam kilkustronicowa rozmowa starych kobiet na temat wiewiórek miała być z założenia zabawna. Nie była.
Już jednak więcej nie krytykuję. Książka jest jaka jest. Fabuła, a zwłaszcza niektóre sytuacje i motywy są zupełnie niespójne i nielogicznie ale nie przypuszczam by były to sprawy priorytetowe dla autorek. Po prostu trudno mi zrozumieć dlaczego książka ta cieszy się takim uznaniem, nawet wątek romantyczny, który mógłby podobać się nastolatkom jest tam potraktowany dość pobieżnie – uczucie między młodymi po prostu się pojawia, jak sny Ethana, i tak już zostaje. A miałam już nie krytykować :) Spróbuje teraz wymyślić jakąś zaletę i… nic nie przychodzi mi do głowy, a przecież jakoś przebrnęłam przez wszystkie te strony i nie uważam, poświęconego czasu, za zupełnie stracony. Może po prostu spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego, a tymczasem „Piękne Istoty” to książka bardzo przeciętna.

Moja ocena:
5/10

Whisper. Nawiedzony dom - Isabel Abedi

 

Whisper. Nawiedzony dom - Isabel Abedi


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 278




W czasie czytania „Whisper. Nawiedzony dom” nasunęły mi się dwa spostrzeżenia. Pierwsze dotyczy tego, że książka ma w sobie coś filmowego i świetnie nadawałaby się do zekranizowania i być może byłby to lepszy film niż jest książka. Druga sprawa odnosi się do tego, że jest to „horror dla dzieci” jeśli w ogóle może istnieć coś takiego, bowiem mimo ducha, zagadki kryminalnej i bardzo szumnego tytułu książkę można spokojnie czytać kilkulatkom – więcej wątpliwości w tym względzie wzbudza dowolna część Harrego Pottera.
Nie czułam się więc szczególnie zaskoczona, gdy odkryłam, że pani Abedi miała przez długi czas styczność z przemysłem filmowym, ani gdy okazała się autorką bardzo poczytnych w Niemczech książek dla dzieci. Swoją drogą biorąc pod uwagę lekkość z jakim posługuję się słowem przypuszczam, że są to książki bardzo dobre.
Wracając jednak do „Nawiedzonego domu” fabuła jest dosyć prosta, dwójka nastolatków: nieco zagubiona córka znanej aktorki i zaradny wiejski chłopak rozwiązują razem zagadkę kryminalną związaną z zaginięciem dziewczyny sprzed kilkunastu lat. Taka wakacyjna przygoda z enigmatyczna postacią ducha w tle dla fantów elementów fantastycznych.
Jak się spojrzy na fabułę tej książki z niejakiego dystansu, to właściwie zawiera ona wszystko co zawierać powinna. Mamy nastolatków i rodzące się między nimi uczucie, mamy tajemnicze morderstwo i równie tajemniczych mieszkańców miasteczka ze swoimi sekretami, mamy ducha domagającego się sprawiedliwości i kilka konfliktów rodzinnych zwłaszcza w skomplikowanych relacjach Noi ze swoją matką. Niby wszystko ok. a jednak wyraźnie coś jest nie tak.
Najważniejszy zarzut polega na tym, że książka jest zwyczajnie nudna. Zwłaszcza pierwsza jej część, kiedy poszczególne elementy zagadki dopiero się pojawiają i tak naprawdę zupełnie nic się nie dzieje. Wrażenie, że nic się nie dzieje towarzyszyło mi zresztą przez większą część książki nawet gdy już zaczęło się „coś dziać”. Autorka zapewne z troski o młodego czytelnika zadbała by usunąć z tej historii wszystkie elementy grozy niestety usuwając jednocześnie wszystko to co tworzyło klimat.
Niewątpliwie jednak na korzyść twórczości pani Abedi przemawia sposób w jaki skonstruowane zostały postaci. Mimo swojej różnorodności wszystkie wydają bardzo naturalne i autentyczne.
Reasumując książka nie zachwyca – przynajmniej mnie – ale też zupełnie nie rozczarowuje. Lekka i dość przyjemna.

Moja ocena:
 6/10

Książka przeczytana w ramach kwietniowego wyzwania Pod hasłem
 

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Dotyk Gwen Frost - Jennifer Estep

 

Dotyk Gwen Frost - Jennifer Estep


Wydawnictwo: Dreams
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 312




Nie napiszę o tej książce niczego odkrywczego bo i książka nie jest w żaden sposób odkrywcza. Wszystko co przeczytamy, wszystkie elementy tak zgrabnie ułożone przez panią Estep w całość już skądś znamy: szkołę dla nastolatków o niezwykłych zdolnościach, mroczne zło, które jej zagraża, postacie zaczerpnięte z mitologii a nawet szczególny dar głównej bohaterki. Ze wszystkim już się zetknęliśmy w dziesiątkach innych książek. I naprawdę trudno tu o jakiś oryginalny element. Ale czy książki muszą być oryginalne, by być dobre? By dobrze się je czytało, wystarczy tylko by były dobrze napisane. A „Dotyk Gwen Frost” jest na tyle dobrze napisaną książką, że schematyczność i powtarzalność niemal wcale nie razi.
Tę książkę po prostu dobrze się czyta. I dzieje się z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że niemal od momentu otwarcia książki zaprzyjaźniamy się z Gwen. Ta postać po prostu budzi sympatię, przez to, że wydaje się taka normalna. Trochę zagubiona w świecie mitu w jakim się nagle znalazła, trochę zdezorientowana i nie do końca pewna czy w ogóle powinna tutaj być. Ale nie jest przy tym bezwolną owieczką, bezradną i przerażoną, która czeka aż ktoś ja uratuję. Wie kim jest, co potrafi i wie jak to wykorzystać by znaleźć swoje miejsce w murach Akademii.
Drugim walorem ksiązki, są zaś wątki mitologiczne a zwłaszcza to, że pani Estep nie ograniczyła się tylko go mitologii grecko – rzymskiej, ale sięgnęła także bo nordycką i wspomniała o północnoamerykańskiej. Co prawda nie wiem dlaczego uznała, że Spartanie posiadali jakieś inne czysto ludzkie umiejętności, o Rzymianach już nie wspomnę, ale nie mam nic przeciw wojownikom :)
Muszę jednak wspomnieć o kilku wadach. Otóż było znacznie ciekawiej gdyby akcja rozwijała się nieco szybciej, zwłaszcza w pierwszej części książki. Ale rozumiem, że całość wymagała pewnego wprowadzenia. Drugą rzeczą, która bardzo mnie drażniła, była retoryka pięciolatka działająca na zasadzie: „Mój tata jest strażakiem. Ściąga kotki z drzewa = Ściąga się kotki z drzewa.” Gwen niestety robi to co jakiś czas i dotyczy jej mamy. Zaczyna się tak „Mama była policjantką…” a dalej jest: byłaby odważna, wytrwała, dzielna, walczyłaby, sięgnęłaby po broń więc i ja jakiejś poszukam i itd. Swoją drogą pani Estep wydaje się chyba, że policjanci są współczesnymi wojownikami :)
Drugi natrętnie powracający motyw to historia szkolnej koleżanki, której Gwen pomogła wykorzystując swoje niezwykłe umiejętności. Ciekawy epizod, ale opowiedzenie go raz, zupełnie by wystarczyło.
Nie narzekam już jednak. Sięgając po „Dotyk Gwen Frost” spodziewałam się lekkiej przyjemnej książki, coś na miłe, lekkie wciąż jeszcze „przedwiosenne” popołudnie. I taka właśnie jest. Polecam.

Moja ocena:
6/10

niedziela, 7 kwietnia 2013

To ja cię pokochałam, to ja cię zabiłam - Lisa Schroeder

 

To ja cię pokochałam, to ja cię zabiłam - Lisa Schroeder



Wydawnictwo: Bauer-Weltbild Media
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 208



Pani Schroeder sądzi chyba, że aby napisać biały wiersz wystarczy wziąć dowolny teksty i swobodnie podzielić go na krótkie wersy. Otóż nie wystarczy. Tak jak do stworzenia poematu nie wystarczy poszatkować opowiadanie, wyjustować i dodać śródtytuły. To nie poemat – to wciąż to samo opowiadanie, tylko podane w innej, pseudoartystycznej formie. I to właściwie wszystko co mam do powiedzenia na temat tego „dzieła”. Naprawdę szkoda drzew, na zaspokajanie ambicji autorów hołdujących zasadzie, że odpowiednia forma sprzeda wszystko. Tutaj mamy do czynienia, z takim przerostem formy nad treścią, że jest to aż śmieszne.
Jeżeli zaś chodzi o tę treść, to również bez rewelacji. Prosta historia nastolatki, która stara się dojść do siebie po tragicznej śmierci swojego chłopaka. Dobry temat na dobre opowiadanie dla młodzieży. Miejscami naiwne, miejscami zabawne, miejscami wzruszające. Ale próba zrobienia z tego czegoś więcej niż opowiadania niestety odebrała mu cały urok.
Polecam by przekonać się samemu, zwłaszcza, że czytanie zajmuje około półtorej godziny i na dobrą sprawę można to zrobić stojąc przy półce. Z kupieniem raczej bym się wstrzymała :)

Moja ocena:
3/10

sobota, 6 kwietnia 2013

Nefilim - Thomas Sniegoski

 

Nefilim - Thomas Sniegoski



Wydawnictwo: Jaguar
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 318





„Nefilim” to moja kolejna próba rozpoczęcia długotrwałej znajomości z jakąś, teraz tak modną, serią dla młodzieży. I chyba niestety znów skończy się tylko na pierwszym tomie, mimo, że z recenzji z jakimi się zetknęłam wynika, że każda kolejna część jest lepsza od poprzedniej. Do takich danych jednak zawsze podchodzę ze sporym dystansem, czytelnicy którzy dotarli do czwartej części musieli przecież wcześniej, zapewnie równie entuzjastycznie, zareagować na pierwsze. Ostatecznie finałową książkę, zamykającą serię, czytają już tylko wierni fani.
Do rzeczy jednak. Aaron, zwyczajny chłopak ze zwyczajnymi problemami po przekroczeniu swoich osiemnastych urodzin odkrywa, że jest potomkiem anioła i ziemskiej kobiety, co znaczy, że jego życie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A jakby tego było mało, nie jest po prostu jednym z Nefilim, ale wybrańcem, nadzieją na odkupienie dla różnych kategorii upadłych aniołów – co znaczy, że jego życie jest jeszcze bardziej śmiertelnie zagrożone :)
I to właściwie cała fabuła tej części. Czuję się mocno zawiedziona, bo spodziewałam się naprawdę czegoś więcej. Książka jest bardzo prosta, bardzo schematyczna, postacie się aż po granice absurdu przerysowane – mam tu na myśli głównie anioła Werchiela – który jest tak strasznie, potwornie, przerażająco zły, że aż sam nie wie co robić, by to udowodnić. Podobno pan Sniegoski jest także autorem komiksów i ten rys książki bardzo by do komiksu pasował.
Wiem, sięgając po lekką książkę dla młodzieży trudno jest się spodziewać zapierającej dech w piersiach prozy. Ale faktem jest, że można się spodziewać, że chociaż nie będzie nudno. A w „Nefilim” nie ma ani głębi, ani napięcia ani akcji, ani komizmu, ani klimatu. Właściwie to nie ma zupełnie nic – oprócz gadającego psa :) który swoją drogą wydaje się dużo bardziej interesujący od samego Aarona.
I jeszcze uwaga odnoście wstępu – czyli sceny z Erykiem, a później także tej w Hongkongu – są zupełnie zbędne. Nie wiem po co zostały wplecione w treść – jak przypuszczam by zaprezentować czytelnikom ogrom niefajności Werchiel, ale sprawiają wrażenia zapychaczy, mających urozmaicić banalną w gruncie rzeczy fabułę, a takich zabiegów nie lubię.
Nie wiem, czy kiedyś sięgnę po drugi tom. Musiałbym się chyba bardzo nudzić.

Moja ocena:
4/10

czwartek, 4 kwietnia 2013

Tarantula. Skóra w której żyję - Thierry Jonquet

 

Tarantula. Skóra w której żyję - Thierry Jonquet



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 144




Nie mam pojęcia co chce właściwie napisać na temat tej powieści, jak ją ocenić i czy moje wciąż świeże wrażenia są pozytywne czy raczej nie. Bo, że książka robi wrażenie nie ulega wątpliwości. Jonquet Thierry snuje akcje niczym tytułowy pająk zacieśniając nic coraz bliżej ofiary, tak, że w końcu z poszczególnych elementów wyłania się nam struktura przerażającej pułapki.
Trzy nie łączące się z pozoru z sobą wątki, Vincenta więzionego przez tajemniczego szaleńca, Alexa bandyty ukrywającego się przed policją i znanego chirurga plastycznego oraz jego zagadkowej kochanki. Wszystkie te historie zaczynają w końcu przeplatać się ze sobą, dążąc do szokującego finału.
            Rozpacz i ból przeplata się tutaj z nienawiścią i okrucieństwem tak nierozerwalnie, że nawet po przeczytaniu ostatniej strony nie sposób odróżnić kata od ofiary. Granice między sprawiedliwością, zemstą, normalnością a perwersją zostają zatarte. Z szokującą łatwością.
Książkę czyta się bardzo szybko, jest ona zresztą bardzo krótka, zaledwie sto czterdzieści stron tak dawkowanego napięcia, że od czytania po prostu nie można się oderwać. I chociaż wiemy, że zmierzamy wprost do niewyobrażalnie szokującego rozwiązania, to po prostu musimy czytać dalej.
Trudno jest napisać, cokolwiek o tej książce nie zdradzając nic z treści. Może się wydać zbyt brutalna, ale nie dałoby się pominąć, tego elementu. Sam pomysł na fabułę jest zbyt brutalny i kontrowersyjny by móc go potem sztucznie uładzić.
Przyznam się, że nie widziałam filmu i bardzo trudno jest mi go sobie nawet wyobrazić. Może kiedyś, przy okazji, gdy najdzie mnie ochota na coś naprawdę mocnego. Bo mam nadzieję, że to mocny film. Tak samo jak mocna jest książka. 

Jeszcze tylko jedna uwaga odnośnie wydania, z jakiegoś powodu bardzo mi się nie podoba ta filmowa okładka, wiem, że książka została tak naprawdę odkryta już po tym jak Almodovar nakręciła na jej podstawie swój film, ale mimo wszystko myślę, że zasługuje ona na własną, nie budzącą skojarzeń grafikę. 


Moja ocena:
7/10

Świat podziemi - Meg Cabot

 

Świat podziemi - Meg Cabot



Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 304




Rzadko kiedy udaje mi się przeczytać książki z danej serii jedną po drugiej, głównie dlatego, że nie zaopatruję się w kolejną przed przeczytaniem poprzedniej. Zawsze może się przecież okazać, że uznam, że dalej czytać nie ma już sensu. A tu proszę, udało się przeczytać obie i to niemal na jednym oddechy. Szkoda nawet, że nie zostały one wydane łącznie, bo znacznie dynamiczniejsza druga część skutecznie równoważyłaby bardzo długie początki.
„Świat podziemi” to druga, z jak przypuszczam co najmniej trylogii, oparta na micie o Persefonie i Hadesie opowieść pani Cabot. Akcja rozpoczyna się dokładnie w miejscu gdzie poprzednia się kończyła, co akurat uważam za duży plus bo nie lubię przeskoków jakie mają miejsce w innych cyklach. Niestety pani Cabot trochę przedobrzyła i wydarzenia w książce, a jest ich całkiem sporo, rozgrywają się w ciągu zaledwie jednego dnia. Ucieczka, powrót, poszukiwania, wyjaśnienia, świat podziemi, nowi znajomi i wizyta u rodziny i do tego oczywiści kilka zwrotów we wzajemnych stosunkach Pierce i Johna – trochę tego wszystkiego za dużo jak na kilka godzin, które opisuje fabuła.
Choć wbrew temu co obiecuje nam opis, świat podziemi jest tylko tłem i to w dodatku bardzo skromnie zarysowanym, a większość wciąż dzieje się „na górze”, to jest to moim zdaniem trochę lepsza część od poprzedniej, co z kolei dobrze wróży trzeciej :)
Byłoby jeszcze lepiej gdyby autorce udało się uniknąć aż tak rażącej naiwności znamionującej zwłaszcza zachowanie bohaterów. Pierce jest w tym względzie ciągle tą samą prostoduszną i trochę irytująca nastolatką, za to niestety dużo traci postać Johna. Zostaje on pozbawiony wszelkiej aury tajemniczości i siły, za to głębi nadają mu męczące, moralne rozważania o tym jak to bardzo jest zły.  
Jeżeli zaś chodzi o samą fabułę, to znów nie do końca czuje się usatysfakcjonowana tym co pani Cabot zrobiła z elementami zaczerpniętymi z mitu. A właściwie czego z nimi nie zrobiła, bo kiedy John, przynajmniej w moim odczuciu, traci wszystkie insygnia bóstwa śmierci i wydaje się równie bezradny i zagubiony jak Pierce, to historia przestaje mieć z mitem o Persefonie i Hadesie właściwie cokolwiek wspólnego.
Do dobrze, nie czepiam się już. Nawet jeśli to jest bardzo naiwna historia o zakochanych nastolatkach o niebyt skomplikowanej fabule, to mimo wszystko czyta się przyjemnie. Czekam więc na wydanie trzeciego tomu z nadzieją, że utrzyma się tendencja wzrostowa :)

Moja ocena:
6/10

Porzuceni - Meg Cabot

 

Porzuceni - Meg Cabot



Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 320




Nie znam twórczości pani Cabot, muszę przyznać się do tego już na samym wstępie, a choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest ona autorką bardzo poczytnych powieści dla dziewcząt, to nigdy nie zdołałam się przemóc by po którą z nich sięgnąć. Właśnie to, że są przeznaczone dla „dziewcząt” tak mnie odstraszała – bo zazwyczaj za takim określeniem kryje się infantylność i „różowa” tandeta. „Porzuconym” postanowiłam jednak dać szanse, głównie ze względu na wątki mitologiczne. Zawsze uważałam, że jest coś urzekającego w micie o Hadesie i Persefonie i miałam nadzieję, że pani Cabot stworzy z tego ciekawą opowieść osadzając w roli uprowadzonej bogini współczesną nastolatkę. I pomysł naprawdę jest niezły.
Nastoletnia Pierce przeprowadza się na wyspę w gdzie jej matka spędziła swoje dzieciństwo. Obie mają nadzieję, że będzie to dla nich nowy początek, dla matki po niedawnym rozwodzie, dla dziewczyny po kłopotach w szkole, a przede wszystkim wypadku w wyniku którego na moment przeniosła się już w zaświaty. Na przekór ich oczekiwaniom wyspa okazuje się miejscem nie tylko eskalacji ich problemów ale nawet ich źródłem. A Pierce musi przestać, nawet przed samą sobą, udawać, że spotkany w krainie śmierci John, jest tylko wytworem jej wyobraźni.
Fabuła jest więc bardzo intrygującą. Przyjemny jest także język jakim posługuje się pani Cabot, bardzo lekki dzięki czemu książkę bardzo szybko się czyta. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze dwieście stron jest bardzo męczące i mdłe. Poznajemy Pierce w momencie gdy pojawia się ona na wyspie. Wszystkie wcześniejsze wydarzenia, jej chwilową śmierć, pierwsze i kolejne spotkania z Johnem, kłopoty w szkole i wszystko co doprowadziło ja do miejsca w którym jest – czyli tak naprawdę połowę fabuły – poznajemy na podstawie jej dość chaotycznych wspomnień. Książka bardzo dużo na tym traci. Trudno o jakiekolwiek napięcie czy dramaturgię scen, gdy wiemy, że musiały się one skończyć dobrze, a bohaterka żyje i sobie wspomina.
Dopiero pod koniec książki zaczynamy uczestniczyć w aktualnych zdarzeniach i akcja w końcu dogania teraźniejszość. To zdecydowanie lepsza część książki. Choć także nie bez wad.
Zdecydowanie największą wadą jest postać samej Pierce. Ja wiem, ze nastolatki nie mogą zachowywać się jak dorosłe kobiety bo inaczej nie byłyby nastolatkami. Ale czy zawsze muszą być przedstawiane jako aż tak naiwne, roztrzepane i co tu dużo ukrywać co najmniej niezbyt bystre, by nie powiedzieć, że zwyczajnie głupie? Nikt mi nie wmówi, że nastolatki takie są. W tym względzie muszę podtrzymać wszystkie swoje zastrzeżenia co do książek dla „dziewcząt”, w każdym razie w „Porzuconych” nie udało się pani Cabot przed nimi ustrzec.
Tak naprawdę książka niewiele różni się od mnóstwa podobnych poruszających temat nastoletniej miłości z wątkiem fantastycznym. Niewątpliwa zasługa jest tutaj wprawne wplecienie wątków mitu do tej bardzo prostej w zasadzie historii. Ale i ten element można było moim zdaniem znacznie lepiej wykorzystać. Mam nadzieję, że stanie się tak w drugiej części. Na razie dość przeciętnie. 

Moja ocena:
5/10

wtorek, 2 kwietnia 2013

Podsumowanie marca



Podsumowanie marca

I tak oto, zupełnie niepozornie i gdyby nie święta, pewnie zupełnie niezauważalnie minął nam marzec. A więc najwyższa pora na podsumowanie. A podsumowywać jest co. Od bardzo dawna nie udało mi się przeczytać tak wielu książek w tak krótkim czasie. Nie będę jednak udawać, że nie odbyło się to troszkę kosztem jakości. Ale taki właśnie był plan. Otóż na końcu lutego postanowiłam, że uprzyjemnię sobie marcowe czekanie na wiosnę uzupełniając braki w kategorii książek napisanych dla młodzieży, zwłaszcza tych z wątkami fantastycznymi. Stąd też mój charakterystyczny wybór tytułów, które choć w ostatecznej ocenie bardzo różne, mają tę wspólną cechę, że czyta się je bardzo szybko – niestety głównie dlatego, że nie wymagają żadnego zaangażowania intelektualnego. Ale po kolei.
Największym odkryciem ubiegłego miesiąca była dla mnie bez wątpienia pani Tehereh autorka „Dotyku Julii” (moja ocena: 8/10) i może to dość nietypowe, to bardziej od samej treści książki, która pozostawia sporo do życzenia urzekł mnie styl w którym została napisana. Lekkość z jaką pani Tehereh posługuje się słowem i kilka ciekawych zabiegów językowych pozwala jej niemal namacalnie oddawać odczucia bohaterów. Jestem pod wrażeniem.
Za to „Ukryte” pani Derting (m. o.-7/10) urzekło mnie swoją prostotą i swoistym urokiem. Sam pomysł, by „dar” głównej postaci polegał na umiejętności odczuwania, odnajdywania zmarłych, także wydaje mi się dość oryginalny. Przynajmniej nie znowu o wampirach :)
A jeśli chodzi o wampiry :) to zapoznałam się z pierwszym tomem cyklu pani Mead „Akademia wampirów” (m. o. - 6/10) i choć nie podzielam ogólnego entuzjazmu, to i ja muszę przyznać, że niektóre wątki wydały mi się dość interesujące. Jeśli zaś chodzi o „Przyrzeczonych” pani Fantaskey (m. o.- 5/10 ) to jest to pozycja bardzo schematyczna i jedna z tych, które zapomina się tuż po przeczytaniu. Ale czyta się przyjemnie :) Znacznie gorzej rzecz się ma z „Pocałunkiem o północy” pani Adrian ( m. o. – 3/10) próba stworzenia „dorosłej”, mrocznej książki o wampirach okazała się bardzo płytką i niesmaczną pomyłką.
Tyle o wampirach, ale współcześni autorzy już dawno przestali się ograniczać tylko do nich. Mamy więc świat aniołów w pierwszej powieści z cyklu autorstwa pani Zelman „Tożsamość anioła” (m. o. – 5/10) jest świetnym przykładem tego jak stworzyć interesującą fabułę posługując się dobrze wszystkim znanymi legendami i motywami. Podobnie zresztą rzecz się ma w przypadku „Po tamtej stronie ciebie i mnie” (m. o. – 4/10) której bohaterką jest dusza młodej dziewczyny, którą poznajmy w momencie jej śmierci. W tym miejscu powinnam także wspomnieć o „Miłości Alchemika” (m. o. – 5/10) o dziewczynie próbującej uwolnić się od konsekwencji długowieczności oraz niestety jednej z najsłabszych pozycji – „Niemożliwe” Nancy Werlin (m. o. – 3/10) – czerpiącej motywy z folkloru.
Na koniec by zamknąć tę kategorie dwie inne książki – „Światła września” (m. o. – 7/10) klasyczna fantastyczna powieść dla młodzieży, magiczna i urzekająca językowo. Nic tylko zachwycać się pisarskim kunsztem Zafona. „Pamiętnik z przyszłości (m. o. – 6/10) pani Ahern będący raczej powieścią obyczajową niż fantastyczną, choć niewiele na tym traci.
No dobrze. Powiedziałam, że czytałam głównie powieści dla młodzieży ale oczywiście nie tylko. Zmienność nastrojów nigdy mi nie pozwala na dłużej skupić się na jednej tematyce. W tak zwanym międzyczasie wpadła mi więc w ręce „Lalka” Alisy Mun (m. o. – 4/10) – opowieść o robocie zyskującym duszę. Powieści obyczajowe – duże wrażenie zrobiła na mnie zwłaszcza „Ciężar milczenia” pani Gudenkauf (m. o. 7/10), a także „Sekretny język kwiatów” (m. o. – 5/10) i dokładne studium dramatu jakim jest zaginięcie dziecka w „Rok we mgle” autorstwa Michelle Richmond (m. o. – 6/10). Nieco mniej udanie wspominam głośną powieść Emmy Donoghue – „Pokój” mimo, że autorka mierzy się z naprawdę trudnymi tematami, to próbę tę uważam za nie do końca udaną. Podobnie moich – może zbyt rozbudzonych - oczekiwań nie spełnił „Taniec czarownic” pani Gregson (m. o. 6/10) opis i okładka obiecywały mi znacznie więcej niż znalazłam w środku :(
Znalazło się także miejsce na kryminały. Moja druga próba zmierzenia się z twórczością pani Link w „Grzechach aniołów” (m. o. – 5/10) tym razem udało mi się dobrnąć do końca, ale ochów i achów nie ma. Podobnie jak w przypadku lekkiego kryminału autorstwa Charlaine Harris – „Prawdziwe morderstwa” (m. o. – 5/10), pierwszego tomu cyklu, w którym główna postacią jest małomiasteczkowa bibliotekarka. Równie lekko czyta się „Brutalną prawdę” (m. o. – 6/10) – sensacyjny romans autorstwa Karen Robards.
Wymienić jeszcze muszę trzy tytuły, których ze sobą zupełnie nic nie łączy, poza tym, że jakimś trafem wpadły mi w marcu w ręce :) Autobiograficzna opowieść „Sprzedana. Moja historia” opisująca losy kobiety zmuszonej do prostytucji (m. o. – 6/10). To jedna z tych książek, których staram się wystrzegać, co jakoś nigdy mi się nie udaje.
Dalej zbiór opowiadań „Trucicielka” autorstwa Erica-Emmanuela Schmitta (m. o. – 3/10) – wielkie rozczarowanie tego miesiąca. Niestety nie największe, bowiem zupełnie zaszokowała mnie Anne Rice pseudo-erotycznym tworem, którego z pewnością nie można nazwać powieścią – „Przebudzenie Śpiącej Królewny” (m. o. – 1/10) pozostawię bez dalszego komentarza.

Podliczyłam i wyszło mi ni mniej ni więcej tylko 23 książki. To jak dla mnie bardzo dużo, ale spóźniająca się wiosna, też ma w tym swój udział :)

Zrecenzowane: 23
Średnia ocen miesiąca: 5,08
Średnia wszystkich ocenionych książek: 5,40
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...